Najlepszy ze znanych mi opisów neoliberalizmu. Może nic nowego nie wnosi ale świetnie porządkuje temat]
Dominujący przez ostatnie trzydzieści lat paradygmat neoliberalizmu wpędził sporą część świata w ślepą uliczkę. Ustanowił bowiem sieć relacji ekonomicznych i społecznych, które muszą prowadzić do potężnych napięć zarówno w obrębie państw, jak i w stosunkach międzynarodowych. Zarazem też unieważnił większość tradycyjnych sposobów ich rozładowywania - takich jak nadzór państwa narodowego nad gospodarką. Stworzył siły, nad którymi nikt nie jest w stanie dziś zapanować. Choćby kapitał spekulacyjny, który kieruje się względami niemającymi wiele wspólnego z racjonalnością przypisywaną przez ekonomię klasyczną działaniu rynku kapitalistycznego; nieprzypadkowo dominująca dziś wersja kapitalizmu zyskała sobie miano "casino capitalism", czyli kapitalizmu, w którym stopień niepewności i ryzyka równy jest grze w ruletkę. I w końcu - dokonał gruntownego przemodelowania naszego myślenia, a coś, co stanowiło kiedyś utopijny projekt oparcia całości naszego życia społecznego na relacjach rynkowych, wydaje się nam dziś oczywistością.
Aby to zrobić, potrzebujemy przede wszystkim dokładnej diagnozy sytuacji, zrozumienia błędów i stworzenia rejestru złudzeń, jakim ulegliśmy.
Wiara Thatcher, wiara Polaków
Jak to się stało, że cywilizacja zachodnia ponownie uległa ideologicznemu zaczadzeniu objawiającemu się uznaniem pewnej doktryny ekonomicznej (monetaryzmu) za uosabiającą całą ekonomiczną Prawdę?
Zaowocowało to m.in. zepchnięciem na margines tych modeli gospodarowania (związanych np. z koncepcjami ekonomicznymi Johna Maynarda Keynesa, Johna Kennetha Galbraitha czy Gunnara Myrdala), które uznawały rynek za jeden z wielu, a nie za jedyny sposób regulacji stosunków ekonomicznych czy społecznych. Tamte modele doceniały rolę państwa, nie dyskwalifikowały całkowicie innych niż prywatna form własności. Wreszcie - uznawały redystrybucję społeczną za konieczny i per saldo opłacalny dla wszystkich element dobrego społeczeństwa, a nie zło, które trzeba tolerować w imię zachowania pokoju społecznego.
Dlaczego ci, którym bliskie były ideały liberalne, pozwolili na zmonopolizowanie sposobu myślenia o liberalizmie, doktrynie wewnętrznie bogatej i zróżnicowanej, tym, którzy reprezentowali tylko jedną, uproszczoną jego wersję? Jak można było dopuścić do kompromitacji idei, która stanowiła jedną z najcenniejszych w naszym dziedzictwie kulturowym?
W literaturze światowej jest coraz więcej opracowań dotyczących ideologii neoliberalnej, coraz lepiej wiemy, jak to się stało, że grupa ekonomistów i filozofów wywodząca się z Uniwersytetu w Chicago potrafiła wywrzeć tak potężny wpływ na rzeczywistość Zachodu, instalując w jego państwach wersję kapitalizmu nazwaną przez Edwarda Luttwaka "turbokapitalizmem" (trudno przecenić tu rolę polityków pozostających pod wpływem tej ideologii, takich jak Roland Reagan czy Margaret Thatcher).
Jak to się stało, że polski wariant tej ideologii zdołał zmonopolizować nasze myślenie o gospodarce, dobrym społeczeństwie i dobrym życiu? Żyjemy przecież w kraju, w którym ideały neoliberalne wprowadzano w życie ze szczególnym entuzjazmem, łącząc je z technokratyzmem i paternalizmem - objawiającymi się uznaniem, że eksperci wiedzą zawsze lepiej od obywateli, na czym polega dobre społeczeństwo, a zatem mają prawo do wprowadzania swoich przekonań w życie.
Jak my sami daliśmy się przekonać uczniom Miltona Friedmana i F.A. von Hayeka,
• że ekonomia to nauka ścisła (a nie nauka polityczna) i stąd też cele polityki gospodarczej są oczywiste i dane z góry, a jedynym obszarem dyskusji są środki ich realizacji (jedyne zatem problemy to problemy techniczne);
• że państwo jest zawsze złe, że zawsze zła jest własność państwowa, zaś własność prywatna zawsze dobra w każdej dziedzinie życia, że jest święta, nawet jeśli używa się jej przeciwko innym;
• że dobro wspólne to nic innego jak suma interesów poszczególnych jednostek;
• że jednostka jest zawsze ważniejsza od wspólnoty, a nieograniczona chęć konkurowania z innymi - lepsza od gotowości do współpracy;
• że jakiejkolwiek planowanie pachnie socjalizmem, a najlepszy ład społeczny zawsze wyłoni się samorzutnie w wyniku tysięcy pozornie chaotycznych działań ludzkich, w tym działań na rynku kapitalistycznym;
• że każda aktywność ludzka może zostać sprawiedliwie wyceniona przez rynek, a każdy z nas stanowi na owym rynku towar, tak jak towarem są miasta, w których mieszkamy, przyroda, która nas otacza, wiedza, którą nabywamy, sztuka, która nas zachwyca, ludzie, z którymi się przyjaźnimy, i relacje miłości, jakie nawiązujemy;
• że każdy jest wyłącznym autorem swojego życia i w pełni za nie odpowiada, a jeśli przegrywa, to jest to wyłącznie jego wina;
• że „przypływ podnosi wszystkie łódki”, a zatem nieograniczone bogacenie się już bogatych przyczyni się do poprawy losu najbiedniejszych itd.
Można zrozumieć, że nasi politycy i ekonomiści, zaczynając przebudowę kraju 20 lat temu, ulegli duchowi czasów. Z drugiej strony - nikt nie miał od nich lepszych pomysłów na szybką przemianę gospodarczą, a ideologia wolnego rynku wydawała się jedynym lekarstwem na gospodarkę zrujnowaną przez tzw. realny socjalizm (i do pewnego stopnia takim lekarstwem była).
Trudno jednak zrozumieć, dlaczego zaproponowany przez nich wariant kapitalizmu uznaliśmy w Polsce za jedyny możliwy i niezmienialny, dlaczego nie zdobyliśmy się do tej pory na debatę na temat tego, czy inne warianty nie okazałyby się w naszym przypadku lepsze, kim jako społeczeństwo chcemy być i na kim powinniśmy się wzorować. Dlaczego pozwalamy, aby nasz wspólny los był wydany wyłącznie na pastwę żywiołowej gry sił rynkowych, czyniąc z braku dalekosiężnej polityki ekonomicznej i społecznej jedyną politykę?
Kto może myśleć inaczej?
Myślę tak jak Sierakowski - tego rozrachunku ze sposobem myślenia o gospodarce i o państwie powinna dokonać strona lewa, bo potrzebne nam są "socjaldemokratyczne reformy", potrzebujemy po prostu Nowego Ładu Gospodarczego (nawiązanie do Nowego Ładu Roosevelta nieprzypadkowe). Pytanie jednak, kto miałby ów nowy ład wprowadzać w życie.
Dziś już wiadomo, że aby kapitalizm od nowa ucywilizować, nadać mu ludzką twarz, nie wystarczy jedynie rewitalizacja państwa jako instytucji zdolnej do objęcia nadzorem gospodarki. Kapitał i rynek kapitalistyczny bowiem się zglobalizowały, zaś korporacje - główni gracze - nie znają ani granic, ani lojalności państwowych. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko solidarne działanie państw zachodnich, które muszą doprowadzić do ustalenia nowych zasad ładu gospodarczego na świecie i z żelazną konsekwencją owych zasad przestrzegać.Nie jestem jednak w tym względzie nadmiernym optymistą. Obawiam się, że egoizmy państwowe oraz nadzieja na to, że nam się uda, nawet jeśli inni utoną, wezmą górę nad uznaniem, że wszyscy płyniemy na tej samej łodzi i nie ma sensu wiosłować w pojedynkę. Podlizywanie się światowym korporacjom, agencjom ratingowym i bankom „za dużym, aby upaść” w nadziei, że nam akurat nie zrobią krzywdy, przeważy jak zwykle nad wspólnym interesem, by skończyć z sytuacją, w której to ogon macha psem (instytucje, które miały służyć efektywności gospodarowania poszczególnych gospodarek, stają się owych gospodarek panami i dyktują im warunki).
Sprawą ważniejszą są jednak interesy grupowe czy wręcz klasowe i ich wpływ na politykę państw. Ideologia neoliberalna była oczywiście funkcjonalna wobec interesów klasy Nowego (Bogatego) Mieszczaństwa i doprowadziła do znacznego jej wzmocnienia kosztem pozostałych klas, w tym klasy średniej, która początkowo stanowiła głównego adresata zmian neoliberalnych. To ta właśnie klasa podporządkowała sobie państwo, które działało przez długie lata w jej interesie.
Realne zmiany mogłaby spowodować tylko znacząca siła społeczna, świadoma, że jej interesy nie są tożsame z interesami klasy obecnie dominującej. Problem jednak w tym, że struktura klasowa społeczeństw ponowoczesnych uległa znacznej dekompozycji (np. prawie zanikła klasa robotnicza, tradycyjnie stanowiąca przeciwwagę dla burżuazji), zaś dominująca ideologia hiperindywidualizmu (odprysk neoliberalizmu) wdrukowała ludziom przekonanie, że mogą polegać tylko na sobie, a jakiekolwiek działania kolektywne nie mają sensu.
Dopóki nie odrodzi się świadomość wspólnotowa, dopóki ulegać będziemy mitowi, że wszelkie problemy społeczne dadzą się rozwiązać mocą indywidualnej przedsiębiorczości czy spontanicznego kształtowania się najlepszego ładu społecznego (autorem tego mitu, który stał się podstawą ideologii neoliberalizmu, jest von Hayek), zmiany nie zajdą.
A jeśli już wyłoni się podmiot społeczny gotowy doprowadzić do zmiany, będzie on nader zróżnicowany wewnętrznie, albowiem społeczeństwo ponowoczesne jest społeczeństwem rozproszonym, społeczeństwem nisz klasowych, zawodowych, światopoglądowych i estetycznych. Gra toczy się zatem o system sojuszy i porozumień (nawet doraźnych), który może doprowadzić do ukształtowania się jakiejś siły społecznej zdolnej osiągnąć pożądane zmiany drogą radykalnych reform.
Jeśli nie Friedman i Hayek, to kto?
I tu dotykamy kwestii o kapitalnym znaczeniu, a mianowicie tego, na czym owe zmiany miałyby konkretnie polegać. Słowem - jaka miałaby być treść owych socjaldemokratycznych reform, o których pisze Sierakowski. Na czym np. miałaby dziś polegać sprawiedliwość społeczna, do której każda socjaldemokracja się odwołuje?
Wydaje się, że dopóki formacja polityczna Sierakowskiego nie sformułuje szczegółowego programu, dopóty nie uzyska wiarygodności politycznej, o którą tak zabiega. Mam nadzieję, że jest w stanie tego dokonać. Dałoby to bowiem szansę na powstanie nowej, autentycznej, nowoczesnej, uczciwej lewicy, której Polsce tak bardzo brakowało przez ostatnie dwadzieścia lat. Namawiałbym, aby w obrębie owego systemu sojuszy i porozumień łaskawym okiem spojrzała na dorobek ideowy i polityczny tzw. Nowego Liberalizmu (nie mylić z neoliberalizmem!), orientacji w łonie liberalizmu brytyjskiego, która w znaczący sposób przyczyniła się do powstania państwa dobrobytu w Wielkiej Brytanii.
Nową jakość w polskiej polityce można osiągnąć jedynie w wyniku łączenia, a nie dzielenia, szukania sojuszy i formułowania programów, które wyjdą naprzeciw zwolennikom różnych opcji politycznych domagających się zmiany, w tym także socjalliberałom spod znaku Leonarda Hobhouse'a czy Johna Rawlsa, do których sam się zaliczam.
To oni łączyli w swych poglądach akceptację dla gospodarki wolnorynkowej i własności prywatnej z przekonaniem, że należy zrównoważyć negatywne efekty ich działania aktywną polityką państwa zmniejszającego nierówności społeczne i działającego na rzecz sprawiedliwości i dobra wspólnego.
Sierakowski trafnie zauważa, że taka nowa formacja musiałaby się zwrócić przeciwko całemu establishmentowi politycznemu, zamienił się on bowiem już dawno w Nową Klasę Panującą, która za swe główne zdanie uznała trwanie na uprzywilejowanych pozycjach i czerpanie z nich profitów. Młodolewica znajduje się w trudnej sytuacji, musiałaby bowiem być zarazem antysystemowa, aby przełamać ową spetryfikowaną strukturę interesów partyjnych ("kartelu partii politycznych"), jak i wewnątrzsystemowa, aby zacząć się w ogóle liczyć w zinstytucjonalizowanej polityce, która w kulturze zachodniej od dawna wiąże się z istnieniem partii politycznych (nikt nie wymyślił jak dotąd lepszego i bardziej efektywnego narzędzia realizacji polityki w demokracji parlamentarnej).
W grę wchodzi jeszcze możliwość bycia tzw. nowym ruchem społecznym, który nie ulega tradycyjnej instytucjonalizacji i działa na zasadzie spontanicznej mobilizacji społecznej, trwającej tak długo, jak długo do załatwienia jest jakaś ważna sprawa społeczna (taką formę przybierało wiele ruchów społecznych powstałych w wyniku tzw. kontrkultury w latach 60. XX wieku).
Sierakowski i jego formacja muszą podjąć decyzję, czy wybrać tradycyjną drogę zinstytucjonalizowanej polityki i przybrać formę partii politycznej, czy też zadowolić się statusem nowego ruchu społecznego i - co za tym idzie - okazjonalnym mobilizowaniem sprzeciwu i statusem krytycznego recenzenta całej zinstytucjonalizowanej polityki.
Jeśli zdecydują się na to pierwsze (zinstytucjonalizowaną politykę), to będą mieli szansę pokazać, jak nie uciekać od polityki, a zatem sformułować program radykalnych reform opartych na wyraźnym wyborze aksjologicznym, być może posługując się nawet elementami utopii społecznej (to zawsze niebezpieczna robota, choć bez niej powrót do polityki przez duże P pewnie nie jest możliwy), ale jednak mieszczący się w granicach demokracji, choć starający się ją zmienić od środka np. w duchu ideałów demokracji partycypacyjnej, deliberatywnej czy tzw. grassroots democracy (demokracji na poziomie lokalnym).
Do sformułowania takiego programu potrzeba jednak poważnej i ciężkiej pracy, a nie tylko ponawianych lamentów nad "zabetonowaniem sceny politycznej", jak to robi Sierakowski w swoim "Liście...". Twórcy programu socjaldemokratycznych czy socjalliberalnych reform w każdej dziedzinie życia społecznego powinni uznać, że istnieją różne "kultury kapitalizmu" (aby odwołać się do znanej książki Ch. Hampdena-Turnera i A. Trompenaarsa "Siedem kultur kapitalizmu"), a nie tylko jedna - anglosaska, na której wzorowali się nasi rodzimi neoliberałowie.
W moim przekonaniu, poszukując lepszej drogi dla Polski, powinniśmy odwoływać się do przykładów tych, którym udało się połączyć bardzo wysoką jakość życia (która wcale nie jest tożsama z wysokością produktu krajowego brutto) z równością i sprawiedliwością. Myślę tu przede wszystkim o Finlandii czy Szwecji, w których skala nierówności społecznych (mierzona tzw. współczynnikiem Giniego) jest najniższa na świecie, a poczucie zadowolenia z życia najwyższe.
***
Mam nadzieję, że Sierakowskiemu i jego środowisku uda się namówić do programu reform socjaldemokratycznych ludzi młodych, przekonać ich, że życie poświęcone wyłącznie zarabianiu pieniędzy, ściganiu się z innymi, pracy ponad siły i konsumpcji na pokaz to życie zmarnowane. Przekonać, że najwyższa już pora na wyrażenie oburzenia (wzorem młodych Hiszpanów), na "przewartościowanie wartości", na nowy ruch kontrkultury, na odejście od narzuconej im przez kulturę masową oraz nader licznych w Polsce neoliberalnych ekspertów wizji życia, w myśl której można być szczęśliwym w nieszczęśliwym społeczeństwie, odgrodziwszy się od niego murem i zamieszkawszy w jednym z licznych gett (osiedli grodzonych) powstających w polskich miastach. Że najwyższa już pora na Nową Solidarność, nową obietnicę równości i sprawiedliwości (stara została roztrwoniona przez ich rodziców).
Mam nadzieję, że w tym procesie budowania nowej świadomości środowisku młodolewicy uda się uniknąć pułapki, jaką zastawia na buntowników system kapitalistyczny - zamiany buntu w jeszcze jeden towar, który się świetnie sprzedaje na rynku idei.
*prof. Andrzej Szahaj (ur. 1958) - wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zajmuje się głównie filozofią kultury oraz filozofią polityki. Wydał m.in. „Jednostka czy wspólnota? Spór liberałów z komunitarystami a »sprawa polska «”, Warszawa, Aletheia 2000 (drugie wydanie: 2006), „Filozofia polityki” (wraz z M.N. Jakubowskim), Warszawa, Wydawnictwo Naukowe PWN 2005. „E pluribus unum? Dylematy wielokulturowości i politycznej poprawności”, Kraków, Universitas 2004, „Teoria krytyczna szkoły frankfurckiej”, Warszawa, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne 2008. Więcej informacji na stronie www.szahaj.com
Źródło: Gazeta Wyborcza
1 komentarz:
Szahaj powiedział o tym wszystkim najlepiej jak tylko można.
Z jednym jednak bym się nie zgodził.
Mówi o konieczności tworzenia programów.
-Błąd.
Partie powinny formułować cele - nie programy!
Jakie są cele Platformy. Jakie PIS, a jakie SLD i PSL?
Prześlij komentarz