Keynes kontra Hayek
Robert Skidelsky*
2011-08-28, ostatnia aktualizacja 2011-08-26 16:11
Jak zauważył zmarły w 1992 r. w wieku 93 lat austriacki ekonomista Friedrich von Hayek, ostatnie słowo ma ten, kto przeżyje przeciwników. Sam o blisko 50 lat przeżył Johna M. Keynesa, który za życia był jego intelektualnym utrapieniem.
Wielki czas Hayeka to lata 80., kiedy Margaret Thatcher cytowała jego klasyczne dzieło, "Drogę do zniewolenia" z 1944 r., będące generalną rozprawą z centralnym planowaniem. Ale w ekonomii nie ma ostatecznych rozstrzygnięć. Kiedy hayekowska prorynkowa krytyka niewydolnego centralnego planowania święciła triumfy, w ministerstwach finansów i bankach centralnych pamiętano radę Keynesa, że rynki wymagają nieustannych działań stabilizacyjnych.
Obie tradycje przyćmiła chicagowska teoria "racjonalnych oczekiwań", która w minionym ćwierćwieczu zdominowała główny nurt myśli ekonomicznej. Według niej pełna wiedza podmiotów gospodarczych o wszelkich ewentualnościach wyklucza kryzys systemowy - chyba że zdarzy się coś nieoczekiwanego, wykraczającego poza ekonomiczną teorię.
Na początku lat 30. Hayek, podobnie jak jego dzisiejsi zwolennicy, uważał, że kryzys bierze się z przerostu inwestycji nad oszczędnościami wskutek ekspansji kredytu. Banki pożyczają na niższy procent, niż żądaliby zwykli ciułacze, co zapewnia tymczasową rentowność wszystkich inwestycji. Ale inwestycje te nie wynikają z tego, że podmioty gospodarcze preferują przyszłą konsumpcję kosztem konsumpcji doraźnej, w efekcie więc brakuje oszczędności na ukończenie tych inwestycji. Przez jakiś czas można je podtrzymywać zastrzykami gotówki z banku centralnego. Ale w końcu boom zamienia się w klapę. Każda sztuczna koniunktura kryje więc w sobie zarodek własnej klęski. Uzdrowienie wymaga wycofywania się z chybionych inwestycji, ograniczania konsumpcji i oszczędzania.
Inaczej myślał Keynes (i współcześni keynesiści), widząc przyczynę kryzysu w niedoinwestowaniu w stosunku do oszczędności, tzn. za niskiej konsumpcji, i popycie, by podtrzymać inwestycje w pełni wykorzystujące siłę roboczą, co skutkuje gwałtownym spadkiem oczekiwanej stopy zysku. Taki stan rzeczy można utrzymywać przez jakiś czas, zwiększając zadłużenie konsumentów, w końcu jednak osiągnie ono poziom, przy którym zaczną oni ograniczać wydatki. Keynesowska wizja źródeł kryzysu nie różni się tak bardzo od hayekowskiej, bo w obu kluczową rolę gra nadmierne zadłużenie. Jednak z obu teorii wynikają zupełnie inne wnioski.
Według Hayeka uzdrowienie gospodarki wymaga cięcia inwestycji i zwiększania oszczędności konsumentów, a według Keynesa, przeciwnie, ograniczenia skłonności do oszczędzania i wzrostu konsumpcji dla podtrzymania oczekiwanych zysków spółek. Hayek żąda zaciskania pasa, Keynes - większych wydatków.
Oto dlaczego Hayek przegrał w latach 30. w starciu z Keynesem. Rzecz nie tylko w tym, że polityka cięcia przerostów wiodła do politycznej katastrofy - np. w Niemczech wyniosła do władzy Hitlera. Jak zauważył Keynes, jeśli wszyscy - gospodarstwa domowe, firmy i rządy - zechcą oszczędzać, gospodarka będzie nieuchronnie zwalniać, aż ludzie staną się za biedni, żeby oszczędzać.
Ta wada rozumowania Hayeka kazała większości ekonomistów porzucić jego obóz i opowiedzieć się za keynesowską polityką interwencjonizmu. Jak przypomniał ekonomista Lionel Robbins, „w ówczesnych warunkach deflacyjnego schłodzenia pomysł, że trzeba przede wszystkim ciąć błędne inwestycje ( ) i zachęcać do oszczędzania ( ), był równie niestosowny, jak odmówienie koca i czegoś na pokrzepienie wyciągniętemu z przerębli pijakowi tylko dlatego, że jego pierwotnym problemem było »przegrzanie «”.
Nikt oprócz hayekowskich fanatyków nie ma wątpliwości, że w 2009 r. kolejnemu wielkiemu kryzysowi zapobiegła skoordynowana globalna interwencja. Za ratowanie banków i utrzymanie płynności finansowej wiele rządów zapłaciło nadwerężeniem lub nawet utratą zdolności kredytowej. Ale rośnie świadomość tego, że odchudzanie sektora publicznego przy niskim poziomie wydatków na ten sektor oznacza lata stagnacji, a nawet dalszy regres.
Trzeba więc zmienić politykę. Nadzieja nie w Europie. Prawdziwe pytanie brzmi, czy prezydent Barack Obama będzie w stanie przywdziać szaty prezydenta Franklina Roosevelta.
Według keynesistów zapobieżenie kolejnym równie głębokim kryzysom wymaga wzmocnienia instrumentów makroekonomicznego zarządzania. Hayekowcy nie mają nic sensownego do zaoferowania. O wiele już za późno na ich ulubione lekarstwo - likwidację banków centralnych, rzekomego źródła nadmiernego kredytowania. I bez nich gospodarka narażona byłaby na błędy optymizmu i pesymizmu. A obojętność na skutki uboczne tych błędów to zła i niemoralna polityka.
Mimo więc zasług na polu filozofii wolności Hayek przegrał zasłużenie z Keynesem w latach 30. Zasłużył też na przegraną w obecnej dogrywce.
przeł. Sergiusz Kowalski
*Robert Skidelsky - członek brytyjskiej Izby Lordów, emerytowany profesor ekonomii politycznej Uniwersytetu Warwick
Obie tradycje przyćmiła chicagowska teoria "racjonalnych oczekiwań", która w minionym ćwierćwieczu zdominowała główny nurt myśli ekonomicznej. Według niej pełna wiedza podmiotów gospodarczych o wszelkich ewentualnościach wyklucza kryzys systemowy - chyba że zdarzy się coś nieoczekiwanego, wykraczającego poza ekonomiczną teorię.
Światowy krach lat 2007-08 obalił teorię „racjonalnych oczekiwań” (czego nie zauważyli jeszcze jej arcykapłani), odnawiając post mortem spór Keynesa z Hayekiem. Pytania są mniej więcej te same, co w czasach Wielkiego Kryzysu lat 30., który zapoczątkował ich spór. Co powoduje załamanie rynku? Co robić podczas kryzysu? Jak skutecznie zapobiegać kolejnym kryzysom?
Na początku lat 30. Hayek, podobnie jak jego dzisiejsi zwolennicy, uważał, że kryzys bierze się z przerostu inwestycji nad oszczędnościami wskutek ekspansji kredytu. Banki pożyczają na niższy procent, niż żądaliby zwykli ciułacze, co zapewnia tymczasową rentowność wszystkich inwestycji. Ale inwestycje te nie wynikają z tego, że podmioty gospodarcze preferują przyszłą konsumpcję kosztem konsumpcji doraźnej, w efekcie więc brakuje oszczędności na ukończenie tych inwestycji. Przez jakiś czas można je podtrzymywać zastrzykami gotówki z banku centralnego. Ale w końcu boom zamienia się w klapę. Każda sztuczna koniunktura kryje więc w sobie zarodek własnej klęski. Uzdrowienie wymaga wycofywania się z chybionych inwestycji, ograniczania konsumpcji i oszczędzania.
Inaczej myślał Keynes (i współcześni keynesiści), widząc przyczynę kryzysu w niedoinwestowaniu w stosunku do oszczędności, tzn. za niskiej konsumpcji, i popycie, by podtrzymać inwestycje w pełni wykorzystujące siłę roboczą, co skutkuje gwałtownym spadkiem oczekiwanej stopy zysku. Taki stan rzeczy można utrzymywać przez jakiś czas, zwiększając zadłużenie konsumentów, w końcu jednak osiągnie ono poziom, przy którym zaczną oni ograniczać wydatki. Keynesowska wizja źródeł kryzysu nie różni się tak bardzo od hayekowskiej, bo w obu kluczową rolę gra nadmierne zadłużenie. Jednak z obu teorii wynikają zupełnie inne wnioski.
Według Hayeka uzdrowienie gospodarki wymaga cięcia inwestycji i zwiększania oszczędności konsumentów, a według Keynesa, przeciwnie, ograniczenia skłonności do oszczędzania i wzrostu konsumpcji dla podtrzymania oczekiwanych zysków spółek. Hayek żąda zaciskania pasa, Keynes - większych wydatków.
Oto dlaczego Hayek przegrał w latach 30. w starciu z Keynesem. Rzecz nie tylko w tym, że polityka cięcia przerostów wiodła do politycznej katastrofy - np. w Niemczech wyniosła do władzy Hitlera. Jak zauważył Keynes, jeśli wszyscy - gospodarstwa domowe, firmy i rządy - zechcą oszczędzać, gospodarka będzie nieuchronnie zwalniać, aż ludzie staną się za biedni, żeby oszczędzać.
Ta wada rozumowania Hayeka kazała większości ekonomistów porzucić jego obóz i opowiedzieć się za keynesowską polityką interwencjonizmu. Jak przypomniał ekonomista Lionel Robbins, „w ówczesnych warunkach deflacyjnego schłodzenia pomysł, że trzeba przede wszystkim ciąć błędne inwestycje ( ) i zachęcać do oszczędzania ( ), był równie niestosowny, jak odmówienie koca i czegoś na pokrzepienie wyciągniętemu z przerębli pijakowi tylko dlatego, że jego pierwotnym problemem było »przegrzanie «”.
Nikt oprócz hayekowskich fanatyków nie ma wątpliwości, że w 2009 r. kolejnemu wielkiemu kryzysowi zapobiegła skoordynowana globalna interwencja. Za ratowanie banków i utrzymanie płynności finansowej wiele rządów zapłaciło nadwerężeniem lub nawet utratą zdolności kredytowej. Ale rośnie świadomość tego, że odchudzanie sektora publicznego przy niskim poziomie wydatków na ten sektor oznacza lata stagnacji, a nawet dalszy regres.
Trzeba więc zmienić politykę. Nadzieja nie w Europie. Prawdziwe pytanie brzmi, czy prezydent Barack Obama będzie w stanie przywdziać szaty prezydenta Franklina Roosevelta.
Według keynesistów zapobieżenie kolejnym równie głębokim kryzysom wymaga wzmocnienia instrumentów makroekonomicznego zarządzania. Hayekowcy nie mają nic sensownego do zaoferowania. O wiele już za późno na ich ulubione lekarstwo - likwidację banków centralnych, rzekomego źródła nadmiernego kredytowania. I bez nich gospodarka narażona byłaby na błędy optymizmu i pesymizmu. A obojętność na skutki uboczne tych błędów to zła i niemoralna polityka.
Mimo więc zasług na polu filozofii wolności Hayek przegrał zasłużenie z Keynesem w latach 30. Zasłużył też na przegraną w obecnej dogrywce.
przeł. Sergiusz Kowalski
*Robert Skidelsky - członek brytyjskiej Izby Lordów, emerytowany profesor ekonomii politycznej Uniwersytetu Warwick
Więcej... http://wyborcza.pl/1,97559,10180681,Keynes_kontra_Hayek__dogrywka.html#ixzz1WQQEqW7r
1 komentarz:
http://www.youtube.com/watch?v=nSt4vCbmle0&feature=related
Prześlij komentarz