Szukaj na tym blogu

wtorek, 31 maja 2011

Regulacja przez układ zewnętrzny

Kapitalizm tworzy bański. I nie jest to krytyka tylko opis.
Bańki jako kolaps, jako sprzężenie zwrotne dodatnie,
występują nie tylko w kapitalizmie.
-Powstają wtedy gdy układ opuszcza stan równowagi.
Jednak zasadnicza różnica między kapitalizmem,
a innymi formami aktywności  zasadza się w  silnym interesie,
który karze nie zwracać uwagi na fakt tworzenia się bańki.
Skoro  nie można baniek zlikwidować,
to jednak można je monitorować,
przekuwać zanim urosną i mieć
narzędzia likwidujące ich skutki,
Oczekiwania, że kapitalizm może własnymi siłami z tym się uporać
jest kiepską teoria. Te same siły,
które napędzają nadmuchiwanie  bańki
nie są w stanie im się przeciwstawiać,
bo  musiałyby działać jednocześnie i przeciwnie.
Piotr Kuczyński jedyny w Polsce człowiek,
który ma rozum i odwagę aby powiedzieć,
że gdyby w Polsce nie obniżono podatków 'biznesowych',
to nie byłoby problemów z deficytem
i balansowaniem na krawędzi nierównowagi gospodarczej.
Opowiem  wam ciekawostkę.
Kto zna zagadkę  o trzech beretach czarnych i dwóch białych
i trzech mędrcach, którzy po ciemku je założyli
i mieli odgadnąć jaki  maja na głowie.
Rzecz w tym, że  czasami bogatym  źródłem informacji
bywa brak informacji.
Wpisałem się na blogu Piotra Kuczyńskiego
-do odpowiedzi przez prowadzącego blog.
Odpowiedź była zaprawiona dawką niechęci i wymijająca.
Zastanawiałem się co mogło  to spowodować.
Wyraziłem się dość lekceważąco o 'bańkach spekulacyjnych'
Tymczasem tego się nie lekceważy, bo bańki pękają nieuchronnie.

Piotr Kuczyński ma nie tylko  praktykę
jako analityk rynków finansowych,
(które decydują  -o być albo nie być, gospodarek:
prawie każdego państwa, a może nawet tych największych)
ma też odpowiednie wykształcenie,
bo kto  lepiej rozumie od elektronika
czym  są sprzężenia zwrotne dodatnie i ujemne.



 

niedziela, 29 maja 2011

Jeżeli demokracja jest mechanizmem

służącym rozwiązywaniu konfliktów
powstających wewnątrz społeczeństwa,
to  jego  istotną częścią powinien być mechanizm
wydobywania konfliktów z ukrycia.
Konflikt kształtuje rzeczywistość i ją napędza,
jako wyraz  sprzeczności interesów jest czymś naturalnym.
Czym jest, rynek, konkurencja, także  kapitalistyczna
 -to działanie  w sytuacji ucywilizowanego konfliktu
(dopóki  nie przerodzi się w sytuację -żeby zabić).
I co ciekawsze kapitaliści dobrze sobie zdają sprawę, że działają
w wielowymiarowej przestrzeni konfliktów.
Udają (albo chcieliby, aby tak było) że nie ma konfliktu między nimi, a tymi, których zatrudniają.

Podobna sytuacja jest z narodowcami, gdy  mówią o wspólnocie narodowej,
w istocie kamuflując sprzeczności zachodzące między zbiorowościami,
na które dzieli się społeczeństwo.

Założeniem parlamentarnej demokracji  jest
skupienie przedstawicieli  reprezentujących  sprzeczne  interesy
w celu ich rozwiązywania w parlamencie.
Rzecz w tym, że parlament nie spełnia tej roli.
Partie zamiast różnicować się i identyfikować  miejsca konfliktów upodobniają się
zabiegając  o wyborcę niezdecydowanego.
Co prowadzi do zacierania konfliktów, a nie ich eksponowania.

Nie można  rozwiązywać problemów, jeżeli udaje się, że ich nie ma.

Niezbędność ekspozycji

konfliktów zbiorowych
dla poprawnego funkcjonowania demokracji

"Realne społeczne konflikty i podziały przestają być ...  reprezentowane,
a tym bardziej rozwiązywane w ramach systemu parlamentarno-demokratycznego."
(Majmurek, Krytyka)
- KONFLIKTY zbiorowe
są koniecznym składnikiem ludzkich społeczeństw, 
-lecz demokracja -jaka jest -nie jest w stanie
konfliktów  zbiorowych rozwiązywać.

Są dwa sposoby zamazywania konfliktów zbiorowych:
1. "jesteśmy wspólnotą narodową  -jako Polacy jesteśmy równi",
2. "rynek  jest obiektywny " (w domyśle nikogo nie wyróżnia, daje jednakowe szanse).
"Niech zatem  rynek decyduje za nas,
bo wie lepiej od biurokratów co dobre."

Obiektywizm rynku jest tyle wart co przekonanie,
 że jakiekolwiek siły mogą być obdarzone świadomością
 tego co dla nas jest dobre.

Przekonanie, że wspólny mianownik
narodu lub rynku jest równie dobry dla wszystkich
jest świadomym , lub nieświadomym
zafałszowaniem rzeczywistości.

Wyjściem  dla  źle funkcjonującej demokracji
jest tworzenie instytucji,
które by  eksponowały konflikt.
Mechanizmy demokratyczne dopiero wtedy
zaczną poprawnie działać.


„Dlaczego rządzi rynek, skoro na niego nie głosowaliśmy?”

czwartek, 26 maja 2011

Kilka myśli bezcennych dla opisu dzisiejszości i ten nieszczęsny język, który tak wiele psuje i prowadzi do nieporozumień: 'kapitalizm wraca do dyscypliny'. Kapitalizm do niczego nie wraca. To społeczeństwo pozwala mu na przejecie hegemonii, do której zawsze dążył i będzie dążył jeżeli mu się na to pozwoli.

Kapitalizm w warunkach XXI wieku.(podklasa)

(Opis   Petera Herrmanna nieco przekonstruowany)

Jeśli społeczeństwo cię wyrzuca ze swoich ram, 
i to wyrzuca w całej rozciągłości, pozbawiając statusu pełnoprawnego członka, 
to nie masz powodu, by się z nim identyfikować.



 Jeśli odważysz się użyć dobrodziejstw państwa dobrobytu,
 by żyć niezależnie,


to społeczeństwo kapitalistyczne
 musi sprowadzić cię na „dobrą drogę” 
– jeśli nie pracujesz 40 godzin tygodniowo,
to trzeba cię zmusić,  byś wrócił i znowu żył
 w zgodzie z takimi pojęciami jak praca, zatrudnienie itd.

– nie możesz po prostu przestać pracować. 
Musisz robić cokolwiek,
 nawet żeby otrzymywać zasiłek,
choćby na najniższym poziomie. 
[Zasada nie dotyczy klas uprzywilejowanych]

Jest to ... źródło upadku solidarności.
Gdy „robisz coś dla siebie”, to po to,
żeby pokazać, że jesteś niezależny, 
że nie MUSISZ pracować, tylko CHCESZ to robić. 

W kontekście kultu ... „robienia wszystkiego dla siebie”,
a nie z przymusu, to nie bieda jest problemem, 
tylko ci, którzy nie należą do .... 
„robiących wszystko dla siebie”. 

Musimy chronić „swoich”

przeciwko tym, którzy chcą zaatakować nasz system,
 domagając się na przykład redystrybucji.
 (W USA toczy się dyskusja o nie-obywatelach,  podklasie,
 która nie jest traktowana jak pełnoprawna część społeczeństwa.)

Mówimy o podklasie
...podklasa jest wytwarzana.

Podklasa nie jest po prostu bardzo biedną klasą niższą
 czy spauperyzowanym proletariatem. 
Te grupy zajmują jakieś miejsce w hierarchii, są w systemie.

 W społeczeństwach średniowiecznych
 mieliśmy pewne typy ludzi, którzy byli chowani poza normalnymi miejscami pochówku. 
W podobny sposób funkcjonuje obecnie podklasa: 
nie masz prawa do udziału w społeczeństwie. 
To motywuje do ustawiania się
 w opozycji do społeczeństwa 
i niszczenia go.
[Autor użył  pojęcia -społeczeństwo kapitalistyczne 
-nie ma czegoś takiego]
Prof. Peter Herrmann - socjolog, wykłada na Uniwersytecie w Corck, Uniwersytecie Korwina w Budapeszcie, University of Eastern Finland w Kuopio i Orta Doğu Teknik Üniversitesi w Ankarze; dyrektor European Social, Organisational and Science Consultancy.
  


Polska szkoła nie realizuje celu równości

-Wywiad Karoliny Wigury z profesorem Wojciechem Łukowskim
„....dzieci w pierwszych klasach szkoły podstawowej radzą sobie i dostają oceny w zależności od tego, jakim kapitałem kulturowym dysponują ich rodzice. Teraz wyznacznikiem tego, ile tak naprawdę wart jest system edukacyjny, jest to, czy te same dzieci w piątej, szóstej, ósmej klasie mają szansę oderwać się od kapitału kulturowego rodziców. Nie chodzi o jakąkolwiek utopię, nie da się przesunąć wszystkich w tę stronę wyższego kapitału kulturowego. Ale chodzi o to, by dzieci miały szansę. Teraz można postawić radykalną tezę, że w polskich realiach mamy taką sytuację, że dzieci, które się przesuną w stronę tego wyższego pułapu kapitału kulturowego, czyli te, którym uda się wyrównać szanse, to absolutne wyjątki od reguły. Czyli ten system jest bardzo pasywny”

wtorek, 24 maja 2011

Tylko krowa nie zmienia poglądów i...Balcerowicz



[Tekst poniżej - to żadna rewelacja,
rewelacyjne jest  -kto to napisał!
Autorem jest  Witold Gadomski  z Wyborczej.
Świat się wali! Wyborcza zmienia kurs!
Coraz rozsądniej jej flagowy felietonista,
guru przemian gospodarczych w Polsce, nie tylko w tym tekście,
zaczyna gadać ludzkim, a nie neoliberalnym głosem]


Bez państwa ani rusz
To nie państwo ma budować elektrownie, poszukiwać surowców i je wydobywać. Najlepiej, gdyby robiły to prywatne firmy korzystające z własnego lub pożyczonego kapitału. Problem w tym, że tak ogromne projekty inwestycyjne jak elektrownie atomowe lub nowatorskie metody eksploatacji gazu ingerujące w przestrzeń i środowisko naturalne wymagają specjalnych regulacji i wsparcia instytucji rządowych. 

Przykład? Andrzej Strupczewski, przewodniczący Komisji Bezpieczeństwa Jądrowego Instytutu Energii Jądrowej, przewiduje, że elektrownia jądrowa docelowo będzie zatrudniać 1,5-2,5 tys. pracowników. Przynajmniej połowa z nich to specjaliści w dziedzinie energetyki jądrowej. W Polsce na kilku politechnikach na wydziałach energetycznych istnieje możliwość specjalizowania się w energetyce nuklearnej, ale większość studentów i absolwentów nie ma możliwości praktykowania wiedzy. Zresztą cała energetyka cierpi na brak kadr. Należałoby rozpocząć intensywne szkolenie specjalistów i umożliwić im staże w zagranicznych elektrowniach atomowych. Na Politechnice Warszawskiej kierownikiem istniejącego od kilku lat kierunku jest dr Nikołaj Uzunow, którego ojciec pół wieku temu - po ukończeniu studiów na PW - był głównym bułgarskim projektantem elektrowni jądrowej w Kozłoduju. Na kierunku kształci się siedem osób! 

Dlaczego tak mało? To trudny kierunek, a jego absolwenci mają ograniczony wybór. Jeśli program elektrowni atomowych będzie rzeczywiście realizowany, zdobędą ciekawą i dobrze płatną pracę. Jeśli nie - ich wiedza nie będzie w pełni wykorzystana lub będą musieli szukać pracy za granicą. Wielu inżynierów energetyki atomowej kształcono, budując w PRL elektrownię w Żarnowcu, i po rezygnacji z tej inwestycji znaleźli się na lodzie. Teraz państwo musi dać gwarancje, że elektrownie powstaną, i odpowiednio dofinansować studia. Ale czy można wierzyć zapewnieniom polityków, którzy tyle razy zmieniali zdanie?

Techniczne uczelnie zdają sobie sprawę, że podaż specjalistów w dziedzinie energetyki - nie tylko jądrowej - jest niewystarczająca, zwiększają nabór, otwierają nowe kierunki. Ale jest to proces powolny. Jednym z powodów braku chętnych na studia techniczne - zwłaszcza tak trudne jak energetyka jądrowa - jest niski poziom matematyki w szkołach średnich. Efekty wprowadzenia obowiązkowej matematyki na maturze nie pojawią się od razu. 

Dopiero 13 maja Sejm przyjął rządowy projekt ustawy o przygotowaniu i realizacji inwestycji w zakresie obiektów energetyki jądrowej oraz inwestycji towarzyszących. Ale minie jeszcze trochę czasu, nim ustawa przejdzie pełną drogę legislacyjną i stanie się obowiązującym prawem. Tymczasem należąca do skarbu państwa Polska Grupa Energetyczna już przed paru miesiącami powołała spółkę do realizacji inwestycji jądrowej o nazwie PGE EJ 1 sp. z o.o., która ogłosiła przetargi na obsługę prawną, na usługi doradztwa technicznego oraz na badania środowiska. 

Doradca techniczny (czyli tzw. owner's engineer) zarobi w ciągu dziesięciu lat 1,25 mld zł, doradca środowiskowy - 120 mln zł. Ogłoszenie tak ogromnego przetargu przed zakończeniem procesu legislacyjnego wywołuje zdumienie. A co, jeśli rząd - ten lub przyszły - wycofa się z projektu lub jeśli ustawa przejdzie w takiej formie, że opłacalność projektu stanie pod znakiem zapytania? Rząd wprawdzie przyjął "Program polskiej energetyki jądrowej", przewidujący m.in. zakres spodziewanych wydatków inwestycyjnych i ich efekty, ale naszą tradycją jest to, że kolejny rząd odkłada program swojego poprzednika do szuflady. 


Imiennikowi a rebus

-Rzecz w tym, że Michalskiemu nie chodziło
akurat o Tea Party -czy inne, konkretne, ugrupowanie.
Rzecz w tym, że rzeczywistość niebywale i coraz bardziej komplikuje się.
Tymczasem, to w czym jesteśmy zanurzeni:
hegemonia polityczno- medialna (medialno-polityczna)
 -działa w przeciwnym kierunku:
sprowadza wszystko do prostych formułek.
To tak jakby powiedzieć: bomba atomowa!?
 -To nic prostszego! 'Zrób to sam w domu'

poniedziałek, 23 maja 2011

Przy Staniszkis Jadwidze profesor

można  na dłużej się zatrzymać, ale nie teraz, a więc krótko.
-W swoich książkach podnosi wagę instytucji . I co ?
Udziela poparcia człowiekowi, który za nic ma instytucje.
Traktuje je jako narzędzia władzy,
którymi może sobie dowolnie manipulować
Nie rozumie lub nie chce rozumieć, że powinny być traktowane jako samodzielne stabilne regulatory życia społecznego.
Jarosław ma mentalność głupiego króla (mądry król  potrafił docenić niepodległość instytucji od własnych kaprysów)albo pierwszego sekretarza gotowego osłabiać je za każdym razem gdy wchodzą w konflikt z  polityką.
Jadwiga ze swoim brakiem wyczucia, pomyłkami  zaangażowania politycznego nie powinna bawić się w Machiavella  i uważać,  że zdolna jest pokierować kimś, dla kogo  jeśli liczy się cokolwiek
-to zawsze mniej niż on sam.

Narzędzia do odmóżdżania

tabloidy -nie tylko Fakt i Superekspres , lecz także TVN  i seriale i......, ....., i tygodniki i dzienniki papierowe i telewizyjne.
Medialnie uformowani możemy podążać w przyszłość jak stado tych zwierzątek, które równymi szeregami podążają za prowadzącymi  i spadają w przepaść
- bo skoro ci z przodu nie zatrzymali się
- gdy myślenie jest wyłączone- to  kierunek jest dobry.

Brzmi to kasandrycznie, ale coś  w tym  jest, bo nożyce między coraz bardziej uproszczonym, sprymityzowanym  opisem świata-który serwują politycy i media-a rzeczywistością  złożoną  coraz bardziej, rozwierają się coraz bardziej.
I gdyby  chociaż stadko  owieczek było prowadzone przez pasterzy  świadomych kierunku.
Hegemonia i rodzaj uprawianej  demokracji -robią to, że pasterze nie odbiegają ( nie mogą odbiegać) poziomem świadomości od prowadzonego przez nich .....

Ratunku!

Na marginesie Michalskiego felietonu.
Hegemonia nas otacza, oblepia i unieruchamia.

'Kapitalizm marksowski' (żyjemy w czasie, w którym obowiązuje kapitalizm marksowski),   znakomicie włączył popkulturę do swojego PR repertuaru; gniewnych, anty systemowych,niepokornych, buntujących się, złachanych i prezentujących pustkę ubraną w drogie garnitury- bez krawata, lewicujących, SLD-owych.
-Strzelając śmiechem uzupełnia paletę swojej  hegemonii.

niedziela, 22 maja 2011

Do sztambucha, tym, którzy bredzą neoliberalnie




Wojciech Orliński: Wierzy pan w "amerykański sen"?

Steven Hill: Że każdy pucybut zostanie w Ameryce milionerem? Nie. U nas już dawno nikt w to nie wierzy.

Przez wiele lat Ameryka rzeczywiście była krajem wielkich okazji dla ludzi, którzy przyjeżdżali do niej z przeludnionej Europy XVII czy XVIII wieku. Po prostu było tu dużo wolnej ziemi i dobry klimat, łatwo więc było dojść do farmy i pieniędzy. Po drugiej wojnie światowej w miejsce marzeń o farmie pojawiły się marzenia o domu i samochodzie. I zdarzało się, że te sny się ziszczały - proletariusze zaczęli żyć dostatnim życiem klasy średniej. To był piękny okres, ale już się skończył - od dwóch dekad amerykańska klasa średnia jest w ciągłym kryzysie.

Dziś to Europa tworzy lepsze warunki dla klasy średniej od Ameryki. Sen o klasie średniej to już teraz wasz sen, nie nasz.

Twierdzi pan, że Europa to lepsze miejsce do uprawiania małego biznesu. U nas ciągle pokutuje teza, że na Starym Kontynencie jest za dużo biurokracji, a w Ameryce założenie firmy to pestka...

- To nie ja tak twierdzę, pokazują to statystyki. W Europie działa więcej firm typu small business, a pracuje w nich dwie trzecie zatrudnionych w populacji, w Ameryce - tylko połowa. W dodatku te europejskie miejsca pracy są przeważnie oceniane przez pracowników jako bezpieczne, czyli dające stabilność zatrudnienia. Kondycja przeciętnej europejskiej małej firmy jest po prostu lepsza niż amerykańskiej.
Z czego to się bierze?
- Amerykański system gospodarczy zbudowany jest na modelu trickle-down economics, czyli na przekonaniu, że przede wszystkim trzeba stworzyć możliwości rozwoju największym graczom, od których bogactwo będzie "ściekać" do mniejszych podmiotów.

Jak mówią Amerykanie: "Co dobre dla General Motors, dobre dla Ameryki"?

- Właśnie. W Europie nie macie takiego powiedzenia. Proszę porównać sytuację kogoś, kto prowadzi małą rodzinną kawiarenkę w miasteczku we Francji i w miasteczku na amerykańskim Środkowym Zachodzie. Ten pierwszy, jeśli niedaleko niego powstanie sieciowa kawiarnia Starbucks, może korzystać z instytucjonalnego wsparcia na najrozmaitszych poziomach, od samorządu gminnego po programy unijne, ten drugi jest pozostawiony samemu sobie i w starciu z gigantem nie ma szans.

Dlatego w miasteczkach na Środkowym Zachodzie nie ma już nic poza sieciówkami.

Europejski small business jest fascynujący z jeszcze jednego powodu - wy potraficie znaleźć lukę dla małej firmy nawet w sektorach względnie wyrafinowanych technologicznie. Amerykańska korporacja typu General Motors ma tendencję do tego, żeby wszystko albo robić samemu, albo się przenieść z produkcją do Chin, natomiast europejska otacza się wianuszkiem drobnych europejskich kooperantów.

Niedawno rozmawiałem z właścicielem pewnej firmy we Frankfurcie, która wydała mi się symbolem europejskiego small businessu. Ta firma - powstała w miejscu zamkniętego zakładu starego modelu taśmowego - produkuje w zasadzie tylko jedną rzecz: prowadnice do wielkich akumulatorów. Robią to tak dobrze, że nie mogą nadążyć z zamówieniami. Firma zatrudnia obecnie dwadzieścia osób, wysoko wykwalifikowanych robotników, i chce zatrudnić następnych, bo wciąż się rozwija.

W Stanach takie rzeczy się nie udają. Po upadłej fabryce najczęściej zostaje po prostu rdzewiejąca ruina.

W swojej książce pisze pan z podziwem, że kiedy Volkswagen przenosi produkcję z Niemiec na Słowację, wzrasta z tego powodu zatrudnienie i w Niemczech, i na Słowacji. Dlaczego nie udaje się to w Ameryce?

- Produkcję samochodów uruchamia się na tym rynku, który wygląda na najbardziej obiecujący. Prognozy dla amerykańskiego rynku motoryzacyjnego wyglądają źle. Dla chińskiego czy europejskiego - znakomicie. Produkcję samochodów z Ameryki przenosi się do innych krajów nie tylko dlatego, że tam się je taniej produkuje, tylko po prostu dlatego, że w tamtych krajach więcej ludzi kupuje samochody.

Dlaczego właściwie Amerykanie przestali kupować samochody?

- Nie stać ich na nowe. Jeżdżą tymi, które mają, albo kupują używane. Amerykańska klasa średnia się kurczy. Ludzie tracą domki i samochody, bo nie płacą rat. Albo przechodzą na emeryturę i okazuje się, że wszystko to, co mieli odłożone w funduszach, wyparowało w ostatnim kryzysie i zostaje im tylko to, co wypłaca Social Security. Taki emeryt już raczej nie kupi nowego samochodu.

Europejska klasa średnia ma się natomiast dobrze, w dodatku widzimy pojawienie się klasy średniej tam, gdzie jej przedtem w ogóle nie było, czyli na przykład w Chinach. W Chinach klasę średnią szacuje się teraz na 200 mln. To oczywiście niewielki procent chińskiej populacji, ale jednocześnie jedna z najliczniejszych klas średnich na świecie.

ak to się stało, że amerykańska klasa średnia upadła tak nisko?
- Odpowiedź na to pytanie jest bardzo ważna, bo odnosi się nie tylko do analizy obecnego kryzysu, ale też do prognoz na przyszłość. Amerykańskie firmy zareagowały na kryzys, tnąc zatrudnienie. Mniej ludzi pracuje więcej. Tymczasem europejskie przeciwnie - podzieliły pracę między ludzi, tak by starczyło dla wielu.

Dzieje się tak, bo nawet wielkie koncerny, np. niemieckie BMW, Mercedes czy Volkswagen, są współzarządzane przez robotników. Prawo stanowi, że połowa rady nadzorczej to pracownicy firmy. Podobne przepisy obowiązują w innych krajach Unii, w Szwecji i we Francji.

Gdy kryzys dopada firmę amerykańską, pracownicy nie mają nic do gadania. Zarząd po prostu przedstawia im decyzję: dzień dobry, wszyscy wylatujecie, życzymy miłego dnia.

W Europie to niemożliwe. Jeśli pojawia się koncepcja redukcji zatrudnienia, dowiadują się o niej przedstawiciele pracowników zasiadających w radzie nadzorczej. I to oni proponują: "W porządku, wierzymy wam, że konieczne są drastyczne działania, ale może razem wymyślimy coś innego". I wymyślają. Dlatego nawet jeśli ktoś w Niemczech wymyśliłby przeniesienie produkcji BMW do Chin, nie zgodziłaby się na to rada nadzorcza.

Czyli Ameryka zdradziła swoją klasę średnią. Jak to się stało?

- To nie była zdrada, po prostu tak się złożyło. Po drugiej wojnie światowej Europa i Japonia były zrujnowane, a Ameryka tak ekonomicznie potężna jak nigdy przedtem w historii. I przedsiębiorcy czuli się pewnie, a pracownicy bezpiecznie.

W tej sytuacji amerykański przemysł zawarł ze związkami zawodowymi układ, który można streścić tak: wy nam pozwalacie w spokoju zarządzać firmą, a my płacimy wam tyle, żebyście mogli w spokoju żyć. Dzielimy się z wami tortem, tylko się nam nie wtrącajcie. I taki system rzeczywiście działał w latach 50., 60., 70, aż w pewnym momencie przestał. Pracownicy stracili zyski, ale nie zyskali wpływu na zarządzanie firmą.

Tymczasem Europa po wojnie leżała w gruzach. Dosłownie. Dlatego musiano wymyślić sposób na wspólne wychodzenie z biedy. W przemyśle motoryzacyjnym widać to bardzo wyraźnie: zarząd BMW po wojnie nie mógł zawrzeć z robotnikami takiego układu jak zarząd General Motors, bo nie było nic do dzielenia. Odwrotnie, musiał powiedzieć: słuchajcie, sytuacja firmy jest straszna, ale jej odbudowa leży w naszym wspólnym interesie, razem się zastanówmy, co możemy zrobić. Dopiero kilka dekad później to się zamieniło w "razem się zastanówmy, co zrobić z naszym bogactwem".


  • Czyli amerykańscy pracownicy sprzedali swoje prawa za świąteczne premie i dopiero po pół wieku uświadomili sobie, że zrobili zły interes?

- Na krótką metę to był dobry interes. Co by pan wolał: wpływ na kierowanie firmą czy podwyżkę o 50 procent? Całe pokolenia Amerykanów zdążyły skorzystać na tym układzie, przejść na luksusową emeryturę na Florydzie i umrzeć, nie dowiadując się, jakie problemy zostawiają swoim dzieciom i wnukom.

To nie jest przecież tylko kwestia bezrobocia. W czasach powojennej prosperity amerykańskie społeczeństwo zawarło więcej takich transakcji korzystnych na krótką metę, katastrofalnych w dalszej perspektywie.

Na przykład sprawa naszego systemu zdrowotnego. To też brzmiało całkiem sensownie w latach 50.: zamiast powierzyć opiekę państwowym biurokratom, lepiej włączyć ją w pakiet świadczeń, które dostajesz od pracodawcy. Skoro pracujesz kilkadziesiąt lat w jednej firmie, to dobrze jest, gdy ta firma organizuje ci leczenie zębów, posyłanie dzieci do szkół, a na starość wypałca emerytury.

W czasach masowych zwolnień okazało się jednak, że ten system ma zasadniczą wadę: kiedy tracisz pracę, tracisz wszystko. Koniec z lekarzem, koniec z emeryturą. W tej sytuacji nagle znalazło się wielu Amerykanów. Nie ze swojej winy, po prostu dwadzieścia lat temu pechowo wybrali miejsce pracy albo zamieszkania.

W Europie, gdy tracisz pracę, to jeszcze nie jest koniec świata. Lekarz cię przyjmie. Dziecko nie wyleci ze szkoły. Państwo pomoże w znalezieniu następnej. W Ameryce - radź sobie sam.

Nigdy nie mogłem zrozumieć amerykańskiego podejścia do zdrowia: przecież i tak osobę z nagłym przypadkiem trzeba leczyć za darmo...

- Niekoniecznie leczyć! Nie wolno jej tylko odmówić leczenia. Może być tak, że cię przyjmą, wypełnią kartę, lekarz obejrzy - i nic nie zrobi. Niedawno w mediach ujawniono przypadek, w którym chorą bezdomną kobietę szpital wprawdzie przyjął i założył jej wenflon i kroplówkę, ale zaraz potem wyrzucono ją na ulicę. Ze stelażem z kroplówką.

Problem jednak jest przede wszystkim w tym, że najlepsze leczenie to zapobieganie. Jeśli czekasz, aż choroba się rozwinie tak bardzo, że staniesz się nagłym przypadkiem i szpital będzie cię musiał przyjąć, to jest to złe i dla twojego zdrowia, i dla zdrowia twojego otoczenia, i wreszcie dla systemu, który i tak zapłaci więcej.

Nasza opieka zdrowotna jest dużo droższa od europejskiej - wydajemy więcej, a dostajemy mniej. Komercyjne firmy ubezpieczeniowe przez okres kryzysu przeszły nietknięte. Anthem Blue Cross, duża firma zajmująca się opieką zdrowotną, niedawno ogłosiła wzrost dochodów z rynku o prawie 40 proc. Dla uczciwego systemu opieki zdrowotnej ludzie powinni być ważniejsi od zysków.

Amerykański robi dokładnie odwrotnie, dlatego w Ameryce źle jest mieć raka. Nawet jeśli się wyleczysz, możesz usłyszeć od firmy ubezpieczeniowej: "Przykro nam, widzimy w pańskiej historii, że był pan parę lat temu leczony na raka. To znaczy, że niedługo mógłby się pan stać bardzo kosztownym pacjentem, nie ubezpieczymy pana, do widzenia".

Albo odwrotnie: umowa ma górny limit wydatków, które mogą być pokryte z polisy. Przy raku oczywiście ten limit przekracza się bardzo szybko. W pewnym momencie słyszysz więc: "Przykro nam, przekroczył pan limit stu tysięcy dolarów, jeśli chce pan dalej być w szpitalu, to już na swój koszt".
Przysłuchiwałem się debacie na temat prób reformy służby zdrowia, bo akurat byłem wtedy w Stanach, i zdumiała mnie jej niska jakość. Zamiast o sprawach takich jak my teraz Amerykanie debatowali o tym, czy Obama jest islamistycznym maoistą z fałszywym aktem urodzenia. Jak to się stało, że po dwustu latach rozwijania sztuki parlamentarnej debaty macie ją na poziomie zawstydzającym nawet dla przybysza z młodej demokracji?

- To właśnie skutek dwustu lat rozwoju. Jako przybysz z młodej demokracji być może nie do końca rozumiał pan sens spektaklu, który pan obserwował.

Nasi parlamentarzyści nie mówią ani do siebie, ani do swoich wyborców, republikanie do republikanów, a demokraci do demokratów, ani nawet do wyborców przeciwników, bo wiedzą, że są oni tak wierni swojej partii, że żaden argument ich nie skłoni do zmiany przekonań. Oni mówią do tzw. wyborców niezdecydowanych ("swing voters"). Z badań dokładnie wiadomo, co "swing voters" chcą usłyszeć. A to oni decydują o tym, kto wygrywa wybory.

"Swing voters" są ludźmi o niskim poziomie refleksji politycznej. Reagują na proste bodźce - zawsze poprą polityka, który powie o obniżaniu podatków, redukcji budżetu, deregulacjach. Boją się obcych, więc dobrze ich postraszyć tym, że przeciwnik ma jakieś zagraniczne powiązania. Najlepiej zrobić go islamokomunistą pochodzącym z Francji.

Profesjonalny polityk zatrudnia fachowców, którzy mu dokładnie powiedzą, czego w danym sezonie oczekują "swing voters". Dlatego możliwa jest u nas debata, w której ani jedno słowo nie padnie na temat np. systemu zdrowotnego, tylko cała uwaga skupiona będzie na świadectwie urodzenia Obamy. Bo po prostu z badań wyszło, że to bardzo interesuje "wyborców niezdecydowanych".

Oczywiście, Obama tu nie jest święty. Z niesmakiem słuchałem jego przemówienia o stanie Unii - nie powiedział ani słowa o wojnie w Afganistanie. Bo to temat niemile widziany przez "swing voters", w efekcie znaczna część opinii publicznej nawet nie wie, że tam walczą i giną nasi żołnierze.

To, co pan mówi, brzmi apokaliptycznie. Da się jakoś uratować Amerykę?

- Przyszłość świata zależy od tego, czy nauczymy się uzyskiwać więcej z mniejszych zasobów. Na świecie żyje prawie siedem miliardów ludzi, z czego mniej niż połowa cieszy się standardem życia mieszczącym się w kryteriach klasy średniej. Pytanie brzmi: jak podnieść poziom życia tamtej połowy bez obniżania poziomu życia naszej?

Trzeba będzie się nauczyć pozyskiwać więcej z mniejszych zasobów, bo jeśli mielibyśmy się trzymać starych technologii, zwyczajnie zabraknie nam rzadkich pierwiastków na telewizor dla każdego. Musimy się nauczyć pozyskiwać więcej energii z paliwa, lepiej uszczelniać domy, więcej ludzi przewozić komunikacją zbiorową.

Ameryka zatrzymała się w rozwoju. Nie potrafimy oszczędzać. Nasz system ochrony zdrowia pochłania za dużo pieniędzy. Nasze budynki ciągle trzeba dogrzewać albo chłodzić, bo zbudowano je w przestarzałych technologiach. Nasze samochody zużywają za dużo paliwa, a przy tym w Ameryce dla samochodu nie ma alternatywy, podczas gdy Europa rozwija kolej dużych prędkości, komunikację miejską, ścieżki rowerowe, no i wspaniałe deptaki dla pieszych.

Jak wielkim europejskim skarbem jest sama możliwość wybrania się na przyjemny spacer po miejskiej promenadzie! Wielu Amerykanów nie ma takiej możliwości, u nas często drogi buduje się bez chodników.

W Europie w wielu krajach kultywuje się tradycje rodzinnych posiłków. Szkoły i zakłady pracy mają tak ułożone godziny, żeby cała rodzina mogła się spotkać na obiedzie. Wmawiamy sobie, że lepiej chronimy wartości rodzinne od dekadenckiej Europy, ale czy naprawdę amerykańska rodzina, która się spotyka dopiero na późnej kolacji, jest lepiej chroniona? I kto lepiej gospodaruje zasobami: amerykańska rodzina wydająca fortunę na śmieciowe jedzenie czy włoska, która spotyka się na domowym posiłku?


Jest dla mnie jakaś ironia w tym, że gdy pan opisuje to, jak cudownie się w Europie je, pracuje, leczy i spaceruje, to prawie zawsze chodzi o Francję, Niemcy czy Włochy. Mój kraj, Polska, w pańskiej książce pojawia głównie jako miejsce, w którym dzięki taniej sile roboczej dobrze produkuje się skrzynie biegów.

- Zdaję sobie sprawę z ogromnej różnicy dochodów między Europą Zachodnią a Środkowo-Wschodnią, ale przecież przez dwadzieścia lat odnotowaliście ogromny wzrost i wszystkie prognozy przepowiadają wam dalszy długoterminowy rozwój?

Wasza gospodarka bardzo dobrze zniosła ostatni kryzys i w tym upatrywałbym źródła optymizmu na przyszłość. Miarą siły gospodarki nie jest przecież to, jak szybko rośnie w czasach wzrostu, tylko odwrotnie - jak dobrze potrafi wytrzymać poważny cios. Wśród wschodzących gospodarek widzieliśmy już takie, które mniejszy kryzys potrafił kompletnie zdewastować.

U nas kryzys oznaczał, że ludzie masowo tracą swoje nieruchomości. U was wystarczyło trochę ograniczyć wydatki. To pokazuje, że macie właściwy system wartości i tworzycie właściwe instytucje.

Ameryka tymczasem zatraciła swoje wartości i tworzy złe instytucje.

W Ameryce wierzymy w wartość indywidualizmu - ciężko pracuj i oszczędzaj dla siebie. To miało sens w czasach pionierów zakładających farmy na pustkowiu, ale w rozwiniętej cywilizacji trzeba sobie zadawać inne pytania: jak wykorzystać zgromadzone bogactwo, żeby wszyscy na tym skorzystali?

W Ameryce 400 najbogatszych osób ma 1,4 biliona dolarów. To roczny produkt całych Indii. To śmieszne, absurdalne. W XXI wieku tak nie może wyglądać cywilizowany kraj. Model "trickle-down" nie działa, jest niewydolny.

W Ameryce każda krytyka tego modelu spotyka się z zarzutem, że alternatywą jest socjalizm. Moim zdaniem Europa nie jest socjalistyczna, jest tak samo kapitalistyczna jak USA. Po prostu umie też dbać o kapitał społeczny, nie tylko finansowy.

Mnie w Ameryce pociąga prostota systemu politycznego. Co leży w kompetencjach Rady Europy, Komisji Europejskiej, Parlamentu Europejskiego, tego czasem nawet nie wie wytrawny politolog. W Ameryce jest prezydent, parlament i Sąd Najwyższy, wiadomo, kto za co odpowiada...

- To nieprawda. Dopiero sędzia Marshall, który przez 30 lat kierował Sądem Najwyższym, wypracował zasady działania tej instytucji. I tak naprawdę do dzisiaj nie wszystko jest całkiem oczywiste, wciąż przecież poprawiamy naszą konstytucję.

Jeśli wasz traktat lizboński można uznać za odpowiednik naszej konstytucji, to wy jesteście teraz w kształtowaniu waszych instytucji tam, gdzie my byliśmy w 1791. Wtedy jeszcze nawet nie było jasne, czy Ameryka będzie miała jedną wspólną walutę i jak się będzie nazywać.

Amerykańskie instytucje kształtowały się bardzo długo. Proszę sobie wyobrazić, jak duże różnice musieliśmy przezwyciężyć: różne stany miały różne historyczne przywileje i ramy prawne. Granice między nimi często były sporne.

Proszę sobie zresztą wyobrazić, że w dzisiejszej Europie miałby pan kraje z legalnym niewolnictwem! Jak wyglądałoby integrowanie europejskiego rynku z nimi? Jeśli nam się udało przezwyciężyć te różnice - uda się i wam.

Skoro pan tak bardzo lubi Europę, dlaczego mieszka pan w San Francisco?

- Mieszkam tam, gdzie mam pracę. Jako amerykański autor współpracuję z amerykańskimi wydawnictwami. Jeśli pojawi się dla mnie jakaś oferta stałego zajęcia w Europie - to kto wie, nie wykluczam przeprowadzki. I tak połowę czasu spędzam w podróżach, głównie europejskich. Ale nie będę swojego kraju porzucać tylko dlatego, że coś mi się w nim nie podoba. Przeciwnie. To raczej argument za tym, żeby zostać i to naprawić.

Steven Hill - amerykański publicysta. Współzałożyciel organizacji Fair Vote, która promuje ideę reformy amerykańskiego systemu wyborczego. Publikuje m.in. na łamach "New York Times", "Washington Post", "Wall Street Journal" oraz w pismach europejskich, jak "Guardian" czy "Le Monde Diplomatique". Jego najnowsza książka to "Europe's Promise: Why the European Way Is the Best Hope for an Insecure Age", czyli "Europejska obietnica: dlaczego europejski styl życia to najlepsza nadzieja w czasach niepewności".


Z Gazety Wyborczej.