Szukaj na tym blogu

sobota, 13 lutego 2016

We francuskim byłam najłagodniejsza. Angielski wyzwalał we mnie gadatliwość. Dopiero po polsku nabierałam stanowczości.

Wiem, że w każdym z tych języków jestem trochę inna, ale nie walczę z tym. 


Kłóciliśmy się tylko po niemiecku. To fantastyczny język do robienia wyrzutów - chyba dlatego że tam, gdzie my mamy dwa słowa, np. "Zrobiłeś to!", oni mają aż cztery: "Du hast etwas gemacht!" - o dwa więcej do wyładowania złości.

Niemiecki jest też lepszym językiem dla intymności. W polskim mamy brzydkie, wulgarne słowa tabu zarezerwowane dla seksu i pornografii, w innych sytuacjach wypowiadane ściszonym głosem. 



W Berlinie nauczyłam się zmieniać stanik przy koleżankach.
A po niemiecku "der Schwanz" - czyli penis - oznacza też "ogon". Tego słowa używają dzieci, słyszy się je w telewizji. Dzięki temu wchodzi w krew i kiedy padnie w seksie, brzmi naturalnie. Wagina po niemiecku to "die Muschi". Fajnie, prawda?

Bujny i kolorowy polski sprzyja puszczeniu fantazji. Niemiecki wymusza we mnie większe okiełznanie. Częściej wchodzę w oficjalny ton, zaczynam owijać w bawełnę. 

obserwowałam, jak Jacek zmienia się pod wpływem języka: po francusku jest głośniejszy, bardziej pewny siebie i ma inną mowę ciała.