Szukaj na tym blogu

czwartek, 26 stycznia 2012

Trochę sprostowań

Michał Sutowski: Czy Chiny dążą do globalnej hegemonii? Tezę taką stawiają Antoine Brunet i Jean-Paul Guichard, autorzy głośnej ostatnio książki, której podtytuł brzmi Imperializm ekonomiczny. Temu ma właśnie służyć rozwój Chinekspansji na cały świat?

Barbara Liberska: Nie podzielam aż tak katastroficznych wizji. Powinniśmy przede wszystkim pamiętać, że polityka rozwoju kraju opierająca się na maksymalizacji eksportu i finansowaniu dzięki niemu zadań modernizacyjnych to w Azji naprawdę nic nowego. Bardzo podobną strategię stosowały niegdyś azjatyckie „tygrysy”
od Singapuru po Koreę Południową, nie wspominając już o Japonii. Zarazem trudno myśleć o skokowym rozwoju przemysłu nastawionego na eksport, jeśli nie wiąże się on z wejściem na rynki globalne. Tym, co jakościowo różni sukces Chin od ich wschodnioazjatyckich poprzedników, jest skalaale ona wynika w dużej mierze z czynników zewnętrznych.

Jakich?

Wstąpienie Chin do WTO w roku 2001, ogólna liberalizacja handlu, przepływów towarowych i kapitałowych na świecie
to wszystko stworzyło Chińczykom niesłychane możliwości. Tansnarodowe korporacje inwestowały w ich kraju w produkcję eksportową, którą pochłaniał następnie globalny popyt konsumpcyjny, kreowany głównie przez żyjących na kredyt Amerykanów. A obecność Chin w WTO z oczywistych względów nie pozwalała tego strumienia towarów i kapitału zablokować. Trudno czynić z tego zarzut Chinom i oskarżać je z tego powodu o ambicje hegemonistyczne. Ewentualne pretensje należałoby raczej zgłaszać do USA. 

Krytycy modelu chińskiego na lewicy wskazują, że wzrost chińskiej wydajności odbywa się kosztem ogromnego wyzysku pracowników.

Na wydajność składa się wiele czynników. Po pierwsze, i tu zgoda z krytykami z lewicy, często wynika ona z niskich płac, ale z racji konkurencji na rynku pracy stawki godzinowe bywają bardzo niskie
na miejsce każdego zatrudnionego robotnika czeka wielu chętnych. Ta sytuacja się jednak zmienia, w regionach, gdzie jest duża koncentracja pracowników, zaczynają się procesy samoorganizacji społecznej: robotnicy zaczynają stawiać opór. Chiny stopniowo odchodzą od modelu brutalnego wyzyskumiędzy innymi dlatego, że konkurowanie na tanią siłą roboczą nie zawsze już daje przewagę. Przecież Wietnamczycy czy Kambodżanie są dziś gotowi pracować za jeszcze mniej. Obok niskich płac dochodzi jeszcze jeden czynnikniskie koszty pracy. Mało kto zdaje sobie sprawę, że w tym z nazwy komunistycznym kraju usługi publiczne, jak służba zdrowia, są w większości płatne, a systemem emerytur objęto bardzo wąskie grupy społeczne, głównie urzędników państwowych. To jednak również się zmieniazgodnie z najbliższym planem gospodarczym ubezpieczeniem objętych zostanie kolejne 50 milionów osób.

Te zmiany to właśnie efekt oporu społecznego?

Nie tylko. Ostatni kryzys skłonił chińskie władze do przemyślenia proeksportowego modelu rozwoju. W niektórych miesiącach lat 2008 i 2009 mieliśmy do czynienia ze spadkiem eksportu rzędu nawet 20
30 procent. Spadek koniunktury na świecie okazał się źródłem problemów także dla Chin. To między innymi dlatego w coraz większym stopniu przestawia się zwrotnicę z dotychczasowej maksymalizacji eksportu na stymulację popytu wewnętrznego. W Chinach jest już kilkaset milionów potencjalnie zamożnych konsumentówwzrost płac i zapewnienie podstawowych świadczeń ma służyć wzmocnieniu i poszerzeniu tej grupy. Wzrost krajowej konsumpcji zabezpieczyłby gospodarkę przed turbulencjami globalnymi. Chińczycy zaczynają, mówiąc krótko, produkować również dla siebie.

Ale czym, jeśli nie tanią pracą, zamierzają konkurować? Europejski stereotyp mówi przecież, że ich konkurencyjność to właśnie efekt wyzysku, graniczącego nieraz z niewolnictwem.

I jak każdy stereotyp zniekształca rzeczywistość. Chiny już dawno nie są producentem nieskomplikowanej tandety. W niesłychanym tempie rozwijają wysokie technologie: zaczynają produkować coraz lepsze samochody, własne samoloty, tworzą odnawialne źródła energii, a ich elektronika bywa dziś lepsza od japońskiej. Do roku 2020 planują dogonić USA pod względem wysokich technologii w wielu dziedzinach.

Kto odpowiada za ten boom? Państwo czy biznes prywatny?

Jedno i drugie, przy czym aktywność państwa w tym obszarze jest faktycznie niebywała. Ze środków publicznych finansowanych jest mnóstwo instytutów naukowych, które pracują na rzecz gospodarki; inwestują w nie także przedsiębiorstwa prywatne. Do tego Chiny prowadzą bardzo inteligentną politykę przyciągania inwestycji, kładą wielki nacisk na import nowoczesnych technologii. Logika rządu i firm zbiega się tu zresztą
przecież transnarodowe korporacje, które planują inwestycje w produkcję w Chinach, wiedzą doskonale, że na nisko przetworzonych produktach nie zarobią, bo nie kupi ich ani rynek globalny, ani bogacący się Chińczycy. Z kolei rząd promuje określone branże w zgodzie z ustalonymi wcześniej priorytetami rozwojowymi.

A kto je ustala? Komitet Centralny? 

Na ostatnim etapie
tak. Ale stoi za nim ogromna struktura ekspercka, z Chińską Akademią Nauk na czele. Priorytety określane są w ramach planów pięcioletnich, a także bardziej długofalowych strategii rozwojowych; wszystko na podstawie badań gigantycznych sztabów eksperckich, złożonych z ekonomistów, socjologów, analityków koniunktury, a także samych przedsiębiorców, które analizują zarówno bieżący stan przemysłu, jak i tendencje globalne. Decyzje końcowe na poziomie makro mają oczywiście charakter polityczny, ale nie ma to nic wspólnego z doktryną ideologiczną.
  
Stawiane są dość pragmatyczne cele, które potem realizują biurokraci, czy raczej technokraci. Inaczej niż w krajach dawnego bloku socjalistycznego, zaangażowanie ideologiczne tego aparatu ma niewielkie znaczenie: mierny, ale wierny urzędnik czy dyrektor państwowej firmy nie przetrwa, jeśli nie będzie kompetentnie realizował wyznaczonych mu zadań. A wymiana elit następuje oczywiście przez kooptację, jest zachowana ciągłośćtzw. „góra” nie musi co cztery lata startować w demokratycznym konkursie piękności.

A jaki jest ten długofalowy cel, skoro pani zdaniem nie chodzi o hegemonię na świecie?

W moim przekonaniu od czasów reform Deng Xiaopinga cel jest ten sam. Modernizacja zacofanego cywilizacyjnie, niemal feudalnego kraju i wyciągnięcie setek milionów jego mieszkańców z nędzy. To jest projekt ogólnonarodowy, a nie na przykład klasowy, i przez większość społeczeństwa odbierany jest jako uzasadniony i udany. Co więcej, traktowany jest jak wyzwanie o patriotycznym charakterze
tam takie pojęcia wciąż mają znaczenie. Panowanie reżimu nie opiera się wyłącznie na sile, a na pewno opiera się na niej w coraz mniejszym stopniu. Źródłem jego legitymizacji jest przede wszystkim sukces gospodarczy i społeczne uznanie dla skutecznej realizacji tego wielkiego projektu. Stąd też ewentualne protesty bywają tłumione, ale raczej punktowo, na niewielką skalę. Władza nie może sobie dziś pozwolić na drugi Tiananmen.

Sukces gospodarczy Chin jest niewątpliwy
ale czy faktycznie trwały? Czy pani zdaniem istnieją jakieś wewnętrzne sprzeczności, ewentualne ograniczenia tego modelu rozwoju? Co może mu przeszkodzić?

Oczywiście tak wielki projekt modernizacyjny napotyka wiele problemów. Cztery z nich są najważniejsze. Pierwszy to duże zanieczyszczenie środowiska, drugi to rosnące nierówności społeczne, trzeci to sytuacja demograficzna wynikająca z polityki jednego dziecka i szybko starzejącego się społeczeństwa, czwarty to regionalne różnice w rozwoju i poziomie życia. Problemy te stanowią zagrożenie dla dalszego dynamicznego rozwoju gospodarczego i zachowania spokoju społecznego. Władze zdają sobie z nich sprawę i podejmują różne działania, aby je rozwiązać. Na przykład zapowiedziana w najbliższym planie pięcioletnim zmiana modelu rozwoju na bardziej zrównoważony zakłada przejście od wzrostu ekstensywnego do intensywnego oraz rozwój przemysłu przyjaznego środowisku z wykorzystaniem nowoczesnych technologii.

Ale czy brak demokratycznej weryfikacji nie ogranicza jednak elastyczności, jeśli chodzi o stosowane środki? Rządy biurokracji kojarzą się zazwyczaj ze skostnieniem i spowolnioną reakcją na bodźce.

Praktyka chińska ostatnich dekad tego nie potwierdza. Konkretne rozwiązania gospodarcze są weryfikowane eksperymentalnie
na przykład poprzez ich wprowadzanie w specjalnych strefach gospodarczych albo stopniowe, kontrolowane dopuszczanie inwestycji zagranicznych danego typu. Oni bardzo szybko uczą się na błędach i starają się minimalizować straty, jeśli jakaś koncepcja okaże się chybiona.

Dobrym przykładem są niedawne działania na rzecz strategii prokonsumpcyjnej. Jej kluczowym instrumentem, dającym się najszybciej zastosować, był system bankowy, właściwie w całości kontrolowany przez państwo, co dotyczy również niewielkiego sektora banków zagranicznych (mniej niż 2 procent). Tu mała dygresja: większość chińskich banków to instytucje ogólnokrajowe, które bez trudu udzielają kredytów wielkim przedsiębiorstwom państwowym. Brakuje za to wciąż instytucji na poziomie regionalnym i lokalnym, które wspierałyby kredytem mały i średni biznes
a nie zapominajmy, że w Chinach jest 45 milionów małych i średnich przedsiębiorstw.

Reakcją na kryzys roku 2008 było uruchomienie największego na świecie pakietu stymulacyjnego wynoszącego niemal 585 miliardów dolarów, przeznaczonych na rozwój nowych technologii, ale także budowę klasycznej infrastruktury, dróg, kolei itp. To ostatnie szczególnie pozwoliło na oddech małym i średnim podwykonawcom tego typu inwestycji i odzyskanie utraconych miejsc pracy
zanim wprowadzono pakiet, w efekcie spadku globalnej koniunktury straciło pracę aż 20 milionów robotników!

A co z konsumpcją indywidualną?

No właśnie
rząd Chin pozwolił bankowo czasowo obniżyć rezerwy kapitałowe, tzn. zachęcił je de facto do udzielania większej liczby kredytów: na samochody, sprzęt AGD, mieszkania.

To akurat nie brzmi dobrze
nadmiar kredytów mieszkaniowych w USA był jedną z przyczyn kryzysu.

To prawda. Chińczycy są szczególnie wyczuleni na bańki spekulacyjne. I dlatego gdy po kilku miesiącach luźnej polityki kredytowej ceny nieruchomości zaczęły nadmiernie rosnąć, gdy kredytowana konsumpcja zaczęła się wymykać spod kontroli, na powrót przykręcono śrubę, tzn. nakazano bankom zwiększenie rezerw kapitałowych. A ostatnio, po sygnałach stagnacyjnych w produkcji, znów zezwolono na nieco bardziej szczodre udzielanie pożyczek, choć bardziej na rozwój produkcji.

Chinom zarzuca się, że rozmyślnie zaniżają kurs swojej waluty, żeby stymulować swój eksport.

Tak, mówi się wiele o konieczności urealnienia kursu juana, który obecnie pozostaje na poziomie około 6,3 w stosunku do dolara. Amerykanie twierdzą, że to o trzydzieści, a niektórzy, że nawet o czterdzieści procent za dużo, że przy realnym kursie jeden dolar powinien kosztować maksymalnie 3,5 juana. Tym sobie tłumaczą gigantyczny deficyt obrotów handlowych z Chinami
Amerykanie eksportują tam cztery razy mniej, niż importują.

A co na to sami Chińczycy?

Zdaniem strony chińskiej na rewaluacji juana Stany Zjednoczone wiele nie skorzystają, bo przecież w roku 2005 nastąpiła już częściowa aprecjacja tej waluty, i to aż o dwadzieścia procent, a eksport USA do Chin nie wzrósł. Poza tym dyskutowanie o „chińskim” eksporcie jest o tyle kontrowersyjne, że za sporą część produkcji na eksport do USA odpowiadają korporacje międzynarodowe, w tym również amerykańskie, inwestujące w Chinach. Jako receptę na zniwelowanie nadwyżki handlowej Chiny proponują, aby Amerykanie znieśli ograniczenie wobec eksportu wysokich technologii. Część amerykańskiego biznesu skłania się zresztą ku takim rozwiązaniom
Chiny i tak zdobędą potrzebne technologie, nawet w sposób nielegalny, więc dlaczego im ich nie sprzedać. 

Czy ten nierówny bilans handlowy to największy ból głowy Stanach Zjednoczonych?

Oczywiście nie. Amerykanie boją się Chin przede wszystkim jako potęgi finansowej, a nie handlowej; rezerwy walutowe Chin szacuje się obecnie na ponad 3,2 biliona dolarów, i to z nich w znacznym stopniu finansowane są amerykańskie obligacje. Oczywiście Chińczycy dążą do dywersyfikacji oszczędności, stąd ich zainteresowanie euro, ale nie mogą sobie pozwolić na nagłą wyprzedaż dolarów. Amerykanie próbują wywrzeć na Chiny presję, ale głównie propagandowo. Do tego bowiem sprowadza się niedawne przegłosowanie przez amerykański Senat ustawy o jednostronnym nakładaniu opłat wyrównawczych na wszystkie te kraje, które w sztuczny sposób zaniżają wartość własnej waluty. Słowo „Chiny” nie padło, ale wszyscy wiedzą, o kogo chodzi.

Nie ma to znaczenia politycznego?

Praktycznie? Nie, bo takie jednostronne sankcje, wprowadzenie opłat importowych, byłyby niezgodne z regułami WTO, których gorącym orędownikiem są w końcu Stany Zjednoczone. Chiny zwróciłyby się do WTO ze skargą na dyskryminację własnych towarów
i wygrałyby. To zatem tylko prężenie muskułów. Amerykańskim elitom politycznym rynki finansowe wymknęły się zupełnie spod kontroli; rosnącego zadłużenia nikt nie potrafił opanować. I nagle Amerykanie obudzili się z przeświadczeniem, że są od kogoś zależni. Przez lata żyli na karcie kredytowej, kupowali tani chiński towar za chiński kredyt, mają horrendalny dług publicznyi teraz martwią się, czy lepiej, żeby ich finansowali Chińczycy, czy może Arabowie. Ale nie przewiduję wojny walutowej między USA a Chinaminikomu by się ona nie opłaciła.

Chiny dalej będą utrzymywać zaniżony kurs waluty?

Obecnie mają ogromne oszczędności, ponad 50 procent PKB; dla porównania stopa oszczędności w USA wynosi 12 procent PKB. Mogą część z tych środków przeznaczyć na konsumpcję. Sądzę, że będą dopuszczać stopniową rewaluację juana, dostosowującą kurs do globalnego otoczenia.

Świat finansowy w ostatnim trzydziestoleciu zdominował globalny kapitalizm. Jak Chiny radzą sobie w tej sytuacji?

Podstawowym priorytetem Chin w sektorze finansowym zawsze była stabilizacja i powstrzymywanie ewentualnych baniek spekulacyjnych. Stąd też juan nie jest walutą wymienialną, a wszelkie przepływy kapitału są ściśle kontrolowane przez państwo. Słuszność tej polityki potwierdziło doświadczenie kryzysu azjatyckiego z końca lat 90., kiedy to Korea Południowa, Malezja czy Tajwan niesłychanie ucierpiały na skutek szybkich fluktuacji kapitału. Co istotne, Chiny boją się nie tylko gwałtownego odpływu środków
jak w roku 1998 u ich sąsiadówale także ich nadmiaru.

O ile kapitał spekulacyjny nie ma właściwie w Chinach czego szukać, o tyle długotrwała stabilizacja w czasach powszechnych turbulencji ściąga ogromne ilości kapitału długoterminowego. To wszystko sprawia, że w Chinach nie ma liberalnego obrotu finansowego, swobodnej wymiany walut ani nawet swobodnego wwozu i wywozu dewiz. Eksporterzy zarabiający w dolarach muszą je wymieniać na juany! Pewną furtkę stanowi Hongkong, o wiele bardziej liberalny, który w razie czego pozwala na szybsze transfery kapitału do centrum. Liberalizacja systemu finansowego następuje bardzo powoli
dopiero na rok 2020 planowane jest wprowadzenie wymienialności juana.

W Chinach nie ma zatem dominacji sektora finansowego? Jak zatem państwo definiuje jego rolę?

Dość tradycyjnie
system finansowy ma służyć rozwojowi „realnej gospodarki”, tzn. udzielać kredytu producentom i konsumentom. Wiele banków skoncentrowanych jest na obsłudze konkretnych sektorów: China Development Bank finansuje przedsięwzięcia infrastrukturalne, China Agricultural Bank wspiera produkcję rolną itd. Decydujący udział w świecie chińskich finansów ma rodzimy kapitał chiński, a także pieniądze od ogromnej chińskiej diaspory. Kapitał spekulacyjny jest marginalny.

Mówiła pani o chęci dywersyfikacji rezerw walutowych Chin
czy możliwe jest, że Chińczycy przestawią się z dolarów na euro?

Na pewno nie w sposób gwałtowny. Osłabiliby w ten sposób dolara, w którym regulują większość swoich zobowiązań. Ale faktem jest, że nabyli w ostatnim czasie obligacje krajów strefy euro za ponad 600 miliardów; do tego kupują upadające, ale zaawansowane technologicznie firmy europejskie, jak Saab czy Volvo.

Co mają na celu?

Przede wszystkim zależy im na wyjściu strefy euro z kryzysu, i to z kilku powodów. Po pierwsze, nie chcą, aby dolar zyskał w świecie pozycję hegemonicznej waluty rezerwowej, co nastąpiłoby po ewentualnym upadku euro. Po drugie, Europa to główny
większy nawet od USAkonsument ich towarów. Po trzecie, to kluczowy inwestor, zwłaszcza w obszarze wysokich technologii; warto przypomnieć, że eksport Niemiec do Chin przekroczył ostatnio ich eksport do USAa mówimy tu przecież o technologicznym supermocarstwie. Wreszcie, po czwarte, zakup obligacji i inwestycje w Europie są o tyle naturalne, że priorytetem Chińczyków była zawsze stabilizacja zasobów, a tej nie da się pomyśleć bez dywersyfikacji.

Wspominała pani o stopniowym przekształcaniu juana w walutę wymienialną. A czy możliwe jest przekształcenie juana w światową walutę rezerwową, obok euro, dolara i jena? Czy Chinom na tym zależy i jaki mógłby być efekt takiego posunięcia dla reszty świata?

W przyszłości zapewne tak się stanie. Trudno sobie wyobrazić, aby obecnie druga, a pod koniec dekady
pierwsza gospodarka świata nie miała waluty, która liczy się w międzynarodowym systemie walutowym. Ale raczej nie stanie się to w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Zapewne Chińczycy będą się do tego starannie przygotowywali, licząc korzyści i zagrożenia z tym związane. Już dzisiaj w różnych transakcjach handlowych wprowadzają rozliczenia we własnej walucie, na przykład z Brazylią. Niektórzy eksperci przewidują, że za dwadzieścia lat udział juana w transakcjach międzynarodowych może stanowić około 30 procent.

Czy sytuacja, w której wszyscy są w kryzysie, a Chiny i tak
nie tylko relatywnierosną w siłę, nie stwarza zagrożeń?

Moim zdaniem Chinom nie zależy na hegemonii, ale na bezpiecznych, partnerskich stosunkach ze światem. Są pod wieloma względami uzależnieni od otoczenia
wciąż w dużym stopniu od rynków zbytu, od transferów technologii, wreszcie od surowców. Podstawową zasadą ich politycznej i społecznej filozofii jest harmoniato zasada dość konserwatywna, ale oznacza także i to, że Chiny nie chcą zrewolucjonizować świata, tylko zabezpieczyć w nim swoje interesy. Histeria wokół rzekomej chińskiej dominacji mnie dziwi. Trzydzieści lat temu trzeba się było nad tym zastanawiać!
  
Zachód się nagle obudził: że oto Chiny są potęgą handlową, finansową, a zaraz będą technologiczną. Może zamiast obrażać się na rzeczywistość, należałoby się zastanowić, jak wyglądałby teraz świat, w którym wszyscy mieliby długi, a nikt nie miałby nadwyżek? Udział Chin w globalnym handlu to przeszło 2,6 biliona dolarów, z czego bilion przypada na import, głównie z Zachodu. Gdzie mielibyśmy znaleźć drugi tak wielki rynek zbytu? Próbujmy zrozumieć, że świat się zmienia, zamiast panikować.
  
*prof. Barbara Liberska - kierowniczka Katedry Globalizacji i Integracji Ekonomicznej UJ, członkini PAN

Wywiad ukazał się w „Krytyce Politycznej” nr 30 - „Chiny blisko”. 
Zapraszamy na premierę!
  
  

Brak komentarzy: