Szukaj na tym blogu

sobota, 21 stycznia 2012

Krótka historia PRL-u według "Spokojnego"

[przekopiowane z blogu Spokojnego]



Słowo dekomunizacja ma w sobie jakiś szczególny koloryt. Coś między eugeniką a deratyzacją. W dzisiejszej dobie, ponad dwadzieścia lat po upadku ZSRR wielu młodych ludzi może dziwić się, że w Polsce, odmiennie niż na przykład w Czechosłowacji i Niemczech, owej „dekomunizacji” nie przeprowadzono. Rumuni swojego dyktatora zabili – zauważa komentator – dlaczego więc w Polsce nic takiego nie zaszło? Czy nie stąd wszystkie nasze dzisiejsze problemy?
Wiele myśli nasuwa się w sprawie. Pierwsza, że dzisiejsze problemy Polski wcale nie wydają się większe od tych z którymi borykać się muszą Rumuni czy Czesi. Niemcy to rzecz jasna całkiem inna historia, ale jeśli o Rumunach czy Czechach tu mowa to trudno byłoby dowieść, że po pierwsze sytuacja dzisiejszej Polski jest jakoś znacząco odmienna na minus, a po drugie, że jeśli jest taki minus to akurat z „nieprzeprowadzeniem dekomunizacji” ma ten minus bezpośredni związek.
Ale jest i inna kwestia. Samo wprowadzenie słowa „dekomunizacja” do publicznego bezrefleksyjnego obrotu jest poważnym zwycięstwem prawicy i to tej skrajnej. Zrównuje w jakimś sensie fakt wyznawania określonej ideologii z przestępstwem. Analizując słówko od strony znaczenia nie chodzi rzecz jasna o wyznawanie ideologii. Chodzi o uczestnictwo w strukturach dawnej władzy. Brzmienie słów ma jednak znaczenie. Co innego tacierzyństwo, co innego ojcostwo. Co innego pożyczka na procent, co innego lichwa. Co innego zapalić jointa, co innego zażywać narkotyki. Co innego matka dziecka nienarodzonego, co innego kobieta w niepożądanej ciąży. Słowa mają znaczenie, bo niosą w sobie dużo więcej niż widać na pierwszy rzut oka. Ich konstrukcja wprowadza nie wprost pewne ważne sugestie. Zwykle dla słuchacza nie do końca świadome. Ujmując to od strony leksykalnej „dekomunizacja” oznacza ni mniej ni więcej tylko jakieś „usunięcie komunistów” czy nawet komunizmu, które miałoby mieć charakter higienicznego zabiegu na „zdrowym ciele społeczeństwa”. Zdrowym czyli jakim? Neoliberalnym? Katolickim? Libertariańskim? Nie wiadomo. Ale nie „komunistycznym” cokolwiek by przez to rozumieć. I nie „roszczeniowym” rzecz jasna.
Skąd należałoby ich usunąć? Z życia publicznego? Z piastowania stanowisk? Ze świata na wolności? Z życia biologicznego? I kto jest komunistą tak w ogóle? Czy człowiek należący kiedyś do PZPR to komunista? Kiedy ktoś bez namysłu powtarza nonsens o „upadku komunizmu w Polsce w roku 1989” może rzecz jasna nie wiedzieć o czym mówi, bo mając lat dwadzieścia pięć lub trzydzieści wcale o taką niewiedzę nietrudno, ale powtarzając to raz po raz wprowadza do obiegu ważną sugestię. Głosi mianowicie, że w Polsce przed 89 rokiem ów „komunizm” istniał. Co jest nieprawdą. Nigdy nie istniał i nigdy nikt nie usiłował tu niczego takiego wprowadzić. Komunizm to wspólna własność. W Polsce nigdy takowej nie było.
Przyjrzyjmy się liczbom. Za Wikipedią, PZPR powstała z połączenia PPR i PPS. W momencie powstania liczebność PZPR wynosiła 1 mln 537 tys. członków (1 mln 6 tys. z PPR i 531 tys. z PPS).
W następnych latach podlegała ona wahaniom – w 1959 (po weryfikacji i usunięciu 200 tys. członków), wynosiła 1 mln 18 tys., w 1965 – 1 mln 775 tys., w 1970 – 2 mln 320 tys., a w 1980 (w apogeum swojego rozwoju) osiągnęła 3 mln 092 tys. osób. Po zalegalizowaniu pierwszego niezależnego od władz związku zawodowego NSZZ "Solidarność" oraz wprowadzeniu stanu wojennego w 1981, z PZPR wystąpiło 850 tys. Członków, w tym ok. 33% wchodzących w jej skład robotników. Czyli 67% robotników należących do PZPR nie wystąpiło z niej w momencie wprowadzenia stanu wojennego. W tamtym  czasie, w czasie za który Kiszczak dostał dziś „dwa lata jak dla brata” za uczestnictwo w nielegalnym związku zbrojnym przy członkostwie w PZPR zdecydowało się pozostać dwa miliony dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Ilu z nich trzeba by było „zdekomunizować”? To przecież tylu Polaków, ilu po wprowadzeniu takiej możliwości pojechało pracować do Anglii. Do tego dochodzi jeszcze 300 tysięcy członków ZSL, czyli Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego – satelickiej wobec PZPR partii chłopskiej, która do końca w Polsce była za utrzymaniem ustroju socjalistycznego i kolektywizacją wsi. Do tego jeszcze członkowie SD, istniejącego do dziś Stronnictwa Demokratycznego. Dziś liczebności nie podają, chwaląc się tym, że w czasach PRL „bronili interesów prywatnych przedsiębiorców” (prywatni przedsiębiorcy w komunizmie? Jak to..?), a pomijając fakt współpracy z Socjaldemokratyczną Partią Koreańskiej Republiki Ludowo Demokratycznej. Członkowie tej partii po wprowadzeniu stanu wojennego przyłączyli się do PRON, możemy więc przyjąć, że w ich osobach należałoby „zdekomunizować” jakieś kolejne dziesięć tysięcy osób. Doliczmy do tego jeszcze ZSMP do którego w chwili utworzenia przeszło z ZMS milion dwieście tysięcy osób. Możemy więc założyć, że w roku 1980 kiedy w PZPR było trzy miliony, dwa kolejne było w ZSMP. To razem pięć milionów. Doliczmy jeszcze kilkadziesiąt tysięcy członków HSPS – Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej, która działała do samego końca i tak samo jak wszystkie pozostałe organizacje absolutnie nie była obowiązkowa. Można było być drużynowym i wcale tam nie należeć, tak samo jak można było naprawdę nieźle żyć i nie mieć nic wspólnego z żadnym PZPRem. Czyli mamy pięć i pół miliona ludzi, którzy w trzydziestomilionowym kraju uczestniczyli mniej lub bardziej intensywnie w „nielegalnym związku zbrojnym” i ponoszą przynajmniej część „winy za komunizm” cokolwiek by pod tym słowem „komunizm” rozumieć, odniesionym do polskiej rzeczywistości pełnej jednorodzinnych domków z przylepionymi mozaikami z lusterek.
Czy ci wszyscy ludzie to komuniści? Ile osób w Polsce kiedykolwiek rzeczywiście było zwolennikami uwspólnienia własności? Ilu przestało być zwolennikami takich rozwiązań i kiedy zmienili zdanie? Nikt tego nie wie, bo nikt tego nigdy nie zbadał. A gdyby faktycznie ktoś był komunistą, to czy też powinien mieć zakaz? A czy czytanie Marksa, lub w ogóle wydawanie Marksa powinno być w Polsce legalne? A czytanie Proudhona? A Fouriera? A Proudhona? A Kapuściński piszący o Afryce która wchodziła w alians z ZSRR by walczyć z kolonializmem? Wolno go dziś czytać? A czy Hermaszewski, pierwszy polski kosmonauta, o którym jednocześnie i złośliwe kawały opowiadano (niczego nie dotykać, słuchać małpy) i wymieniano się jego zdjęciem z oryginalnym autografem (u mnie w szkole trzy Klossy takie zdjęcie kosztowało, co równało się jednemu komiksowi z Rahanem. Ja wziąłem Rahana, którego później wymieniłem na niemieckie porki) to czy Hermaszewski ten, były człowiek PRON, członek władz Towarzystwa Przyjaźni Polsko Radzieckiej do którego swego czasu trzy miliony ludzi w Polsce należało to czy on nie powinien też dziś dostać czapy za zbrodniczy system? Trzy miliony ludzi. Rzeczywiście zapisywano tam młodzież masowo do tego TPPRu, nikogo jednak o ile wiem nie zapisano tam nieświadomie i nie było tak, by nie można się było wypisać. TPPR organizował regularnie Festiwal Piosenki Radzieckiej w Jeleniej Górze. Amatorski, dobrowolny, za biletami, na który dobrowolnie zgłaszali się śpiewający na konkurs i na który dobrowolnie przyjeżdżała publiczność. Nie wierzycie, że istniała ta publiczność i ci wykonawcy to sami popatrzcie. Są tutaj. Może rozpoznacie kogoś ze swoich znajomych..?

 Kochani, no przecież ktoś tam występował dobrowolnie, ktoś się zgłaszał na ten konkurs, robił dekoracje, grał, pisał muzykę, sprzedawał bilety, przychodził na to.. Wszystko pod pistoletem było?
A tu kolejny festiwal, tym razem Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Wykonawcy różnie, częściowo jednak całkiem dobrowolni, nie żołnierze, natomiast publiczność całkowicie dobrowolna.
Popatrzmy:

Często rodziny wojskowych, choć nie tylko. Wiele osób przyjeżdżało na ten festiwal tak po prostu. Czemu jeździli na Sopot? Kto dziś kupuje płyty Maryli Rodowicz, też nie wiem. Ale parę ma fajnych piosenek. Urban pisze o niej tak:
W czasach, gdy była pierwszym gardłem RWPG, to jest wtedy, kiedy popijaliśmy w Bułgarii, akurat świeżo rzucił ją był samochodowy Jaroszewicz jr (syn premiera z lat 1970-1980). Na widok każdego rozebranego mężczyzny zrywała się biedulka, bladła i mówiła drżącym głosem: To chyba Andrzej. A wówczas na plażach bułgarskich rozebrane były miliony budowniczych socjalizmu.
Kto dziś kupuje jej płyty to nie wiem, ale niektóre kawałki są fajne.
Z wielu pieców się jadło chleb
Bo od lat przyglądam się światu
Nieraz rano zabolał łeb
I mówili zmiana klimatu

Czasem trafił się wielki raut
Albo feta proletariatu
Czasem podróż w najlepszym z aut
Częściej szare drogi powiatu

To jest niezłe. Prawie tak dobre jak teksty Osieckiej które ona śpiewała, a o której Urban pisze tak:
Ostatnie mocne picie z nią też pamiętam: wczesne lata osiemdziesiąte, u eks-wicepremiera Tadeusza Wrzaszczyka
Czemu obu pań nie „zdekomunizowano”? Pewnie dlatego, że gdyby chcieć to robić konsekwentnie, to ze „zdrowego ciała społeczeństwa” mogłoby wiele nie zostać.
Czy dobrowolne sypianie z członkiem PZPR, z kimś z jego rodziny lub co gorsza z oficerem LWP a w niektórych przypadkach nawet wzięcie z nim ślubu i posiadanie z nim dzieci nie powinno być objęte dziś sankcjami? Czyż to nie jest współpraca z nielegalnym związkiem zbrojnym najbardziej karygodna ze wszystkich? A zbiorowy ochlaj? A zagranie w filmie Życie na gorąco? Zrobienie gazetki ściennej? Dajcie spokój..
Pod rozwagę to polecam podczas oglądania tych uśmiechniętych buziaków:



Może ktoś kogoś rozpozna kto się tam uśmiechał do kamery i będzie dziś go można ukarać przykładnie. Bo to 73 rok, więc Janek Wiśniewski już padł.
Czemu w Czechach, dawnej Czechosłowacji i w Niemczech, dawnym NRD zrobiono „dekomunizację” inaczej niż w Polsce? Czemu w Rumunii jeszcze inaczej? Czemu są takie różnice?
Odpowiedź jest tak oczywista, że aż wstyd jej udzielać ludziom skądinąd tak mądrym. Są różnice „po” bo istniały analogiczne różnice „przed” i jedne różnice dość dokładnie pasują do drugich. Po prostu.
Te różnice odpowiadają siłą różnicom w samych systemach tych krajów. Sytuacja w nich była bardzo odmienna. W Rumunii panował do końca krwawy terror. Za każdym razem kiedy stamtąd wracałem do Polski za czasów Ceaucescu (a jeździłem tam regularnie i mieszkałem z Rumunami w ich mieszkaniach, oglądałem ich telewizję, rozmawiałem z nimi itd.) to za każdym razem wracałem stamtąd z wielką ulgą i widząc Rumunię byłem przerażony. To był straszny kraj.
Niemcy i Czechosłowacja też bardzo różniły się od Polski. Nie była to Rumunia, ale po pierwsze absolutnie nie istniała tam działająca opozycja, bo by nikt do czegoś takiego nie dopuścił, żadne kabaretowe prześmiewanie się z władzy, żadna Solidarność, żadne filmy w typie Misia, nic takiego absolutnie nie mogłoby nigdy tam powstać. Czy to robi różnicę po zmianie? Chyba trochę robi. Jednoznaczne postępowanie przed zmianą odpowiada jednoznacznemu traktowaniu po niej. To rzecz oczywista.
Ale jest i inna różnica, przez dzisiejszych prawicowych publicystów omawiana bardziej nawet niż niechętnie. Inna była też mentalność ludności i co ważne a dziś całkiem pomijane miało to konkretne przełożenie na ekonomiczną sprawność poszczególnych państwowych, pozornie tylko identycznych bo „komunistycznych” systemów. Bez porównania silniejszy był poziom identyfikacji z samą socjalistyczną ideą w krajach w których „przeprowadzono dekomunizację”, co przejawiało się na przykład w tym, że w Czechosłowacji i Niemczech praktycznie do samego końca okradanie swojego zakładu pracy było rozumiane społecznie jako okradanie wspólnej własności. Dla Polaka wzięcie ze sklepu wszystkich pięciu dostępnych lodówek i sprzedanie ich dwukrotnie drożej na czarnym rynku było taką samą oczywistością, jak wyniesienie z fabryki tych lodówek całego transportu miedzianych rurek, sprzedanie ich na tym samym czarnym rynku i zaprotokołowanie zniszczenia. Tymczasem dla Czechów czy Niemców byłoby to do samego końca okradaniem grupy przez jednostkę. W Polsce praktycznie nigdy tak tego nie odbierano.
Dzisiejsi pracownicy IPN-u uwielbiają pokazywać polskie kartki. Na cukier, na mięso, na proszek, wódkę, benzynę.. Dosłownie na wszystko. Nie odpowiadają jednak na intrygujące pytanie, czemu w tym samym czasie u naszych sąsiadów żadnych takich kartek nie było. Niemcy ani Czesi żadnych problemów z mięsem i cukrem nie mieli, co dziwi tym mocniej (kolejna olbrzymia różnica) że to przecież u nich nie u nas wprowadzono na wsi kolektywizację. Polscy rolnicy mieli własne gospodarstwa od początku aż do końca. Inni mieszkańcy wsi mogli pracować w PGR-ach, ale u naszych bezkartkowych sąsiadów nic prócz PGR-ów, żadnej prywatnej produkcji rolnej nie było. Czy z punktu widzenia pojęć takich jak „komunizm” i „dekomunizacja” może to stanowić jakąś różnicę? Czy to w ogóle możliwe, by efektywność ekonomiczna socjalistycznego systemu miała jakiś związek z tym, jak ten system traktują żywi ludzie – sami tego systemu uczestnicy? Czy pracownicy PGRów odpowiadają w jakiś sposób za to, czy one dostarczają mięsa, czy też odpowiadać za to może tylko Kiszczak?
Polscy robotnicy z FSO byli dość solidarni z górnikami, by wspólnie strajkować. Nie byli jednak dość solidarni z nabywcami samochodów, by porządnie dokręcać w nich koła kiedy pracowali. Czy mentalność ludzi w różnych socjalizmach może się różnić? Czy to będzie mieć wpływ na skuteczność samej koncepcji? Czy istnieje coś takiego, jak odpowiedzialność samych obywateli za skuteczność ich socjalistycznej ekonomii? To kłopotliwe pytania, fakt faktem jednak, że Skoda na giełdzie zawsze wyższe miała ceny niż Fiat czy Polonez (pewnie po cząści z uwagi na podokręcane śruby. U nas Kiszczak nie dokręcał, nie chciało mu się) a kolejki w polskich sklepach jakoś nie miały analogicznych odpowiedników u sąsiadów. I oni przeprowadzili dekomunizację a my nie.
Być może to coś w tym stylu: robiliśmy wszystko najlepiej jak potrafiliśmy, dokładaliśmy wszelkich starań, byliśmy w porządku a wy nie. Nie mogliśmy protestować bo od razu szło się do kicia, ale pracowaliśmy, nie mieliśmy nic prywatnego, nie wynosiliśmy ze wspólnej fabryki niczego na prywatny rynek i mimo to mieliśmy mniej niż nasi koledzy z zachodu. No więc mamy prawo wam teraz za to dokopać. Bo jesteśmy czyści, a wy nie.
Czesi i Niemcy nie mieli też takich możliwości wyjazdów jak Polacy, nie było jeżdżenia na zarobek na zachód, później stawiania sobie za to prywatnych domów, żadnych prywatnych przedsiębiorców których interesów mieliby rzekomo bronić przodkowie dzisiejszego Stronnictwa Demokratycznego, żadnego jeżdżenia między krajami na handel, z którego słynęli Polacy w całych demoludach.. To olbrzymia różnica.
Większość ludzi nie naciska na „dekomunizację” bo wie, że z życia w dawnym systemie uzyskiwali mnóstwo korzyści. Prywatne gospodarstwa rolne świetnie się miały mając PGRy za konkurencję. Tak zwani „prywaciarze” – dziwnie to brzmi w połączeniu z tezą o upadku komunizmu, ale prywatnych firm było całkiem sporo - żyli bezpiecznie nie niepokojeni przez marketową, multikorporacyjną i inną chińską konkurencję. Musieli uważać by nie pokazywać bogactwa zbyt nachalnie, ponieważ ujawnienie wszystkich dochodów wiązałoby się z bolesnym podatkowym domiarem, więc ich po prostu nie ujawniali. Starali się nie zmieniać samochodu zbyt często a kiedy się budowali, to nie zbyt wystawnie. Pieniądze lokowali głównie w dolarach, ale z jednego ulicznego warzywniaka można było utrzymać rodzinę mającą parę samochodów i sobie i dzieciakom spore domy pobudować. Z materiałów bez rachunku, wynoszonych z budowy rzecz jasna. Benzyna na kartki też nie była problemem, póki ciężarówki państwowych firm jeździły na ropę. Przywiązanie do niemieckich samochodów ma w Polsce długą tradycję, na którą pan Diesel dobrze zapracował. Moi kumple na działkach mieli pozakopywane beczki po 500 i więcej litrów. Nigdy później nie jeździło się Mercem tak tanio jak wtedy. Praca w państwowych firmach była może nie najlepiej płatna, ale stosunkowo lekka, całkowicie pewna, do dostania w dziesięć minut i prawie zawsze dawała jakieś możliwości kradzieży czy słynnego „załatwiania” którego koszty dla funkcjonowania systemu były olbrzymie. Miś pokazuje absurd komuny, powiedziałby ktoś. Ale Miś pokazuje coś jeszcze. Pokazuje ludzi, którzy ustawiają się w życiu kosztem gospodarczej wspólnoty bez najmniejszych wątpliwości etycznych w tym zakresie, całą winą za swoje postępowanie obciążając zły system. Czym doprowadzają ten system do kompletnej ruiny. Miś pokazuje po prostu, że egoizm zwycięża.
I idea egoizmu zwyciężyła. Kapitalizm jest przecież tym właśnie. Jest pogodzeniem się z tym, że jesteśmy egoistami i próbą uczynienia z egoizmu cnoty, która nie tylko, że normalna to jeszcze może być źródłem bogactwa, a w konsekwencji także przyjemności. Byliśmy egoistami przed zmianą, to doprowadziło stary system do upadku, dzięki czemu egoizm jest dziś cnotą oficjalną i teraz jesteśmy egoistami w pełnym świetle dnia. I to jest w porządku bo szczere. Pytanie tylko, jak w takim razie możemy sądzić tych, którzy przed zmianą też byli egoistami tylko nieco inaczej. Czy odrzucenie etyczności na korzyść idei rywalizacji może być podstawą do osądzania kogokolwiek?
Dlatego jedyni, którzy dziś pragną „dekomunizacji” najgłośniej to ci, którzy sami dziś mają niewiele. Nie potrafili po tej zmianie być egoistami dość skutecznymi i domagają się etyki w świecie dziś programowo ich własnymi rękami całkowicie tej etyki pozbawionym. Kochani, już po ptakach. Solidarność obaliła komunizm. Nie mamy już wspólnoty, a więc i nic wspólnego prócz interesu. Skończyła się "solidarność". Już jej nie ma. Ani ściągania na lekcjach, ani ostrzegania się światłami przed radarem, ani wspólnych zabaw dzieci z różnych domów na wspólnym podwórku. Można to wspominać w oparach wiary we wspólną niewinność i solidarnie dzieloną krzywdę. 
Ale to już było.
Znikło gdzieś za nami.
Choć w papierach lat przybyło,
to naprawdę wciąż jesteśmy tacy sami.

Brak komentarzy: