Szukaj na tym blogu

wtorek, 21 czerwca 2016

Rzecz o "dekomunizacji" na przykładzie mojej rodziny

Dr Marek B. Majorek, Latterbach, Szwajcaria
 17.06.2016 17:19
A A A
Pogrzeb Zygmunta Szendzielarza
Pogrzeb Zygmunta Szendzielarza "Lupaszki" (MARCIN STĘPIEŃ)
Ideowe różnice między mymi rodzicami a mną wyszły z całą jaskrawością na jaw w związku z niedawnym uroczystym pogrzebem majora (pułkownika) Zygmunta Szendzielarza alias "Łupaszki". Ale właśnie przy okazji tego radykalnego ideowego konfliktu z mymi rodzicami uzmysłowiłem sobie, że pomimo niezaprzeczalnych różnic poglądów pozostajemy sobie bliscy.
W atmosferze "dobrej zmiany" i jej latorośli: kroków zmierzających do "dekomunizacji" (np. w mediach) i szerzącego się w Polsce "języka nienawiści" chciałbym podzielić się moimi subiektywnymi, ale zapewne nie odosobnionymi doświadczeniami z polskimi komunistami, w nadziei, że pozwolą one inaczej spojrzeć na pewien aspekt ludzkiej spuścizny powojennej historii Polski.

Wychowałem się w Warszawie, w rodzinie ideowych członków PZPR. Moi rodzice należą do tego pokolenia, które w dzieciństwie i wczesnej młodości było - oczywiście - wierzącymi członkami Kościoła, a które w rezultacie wojny straciło wiarę i "przechrzciło" się na ideały komunistyczne w głębokim przeświadczeniu, że tylko te zapewnią "nowej Polsce" sprawiedliwość społeczną i dobrobyt dla wszystkich (moi rodzice do dziś deklarują się jako materialiści i marksiści, a przynajmniej socjaliści).

Sprawiedliwość społeczna poczyniła po wojnie bez wątpienia ogromne postępy: mój ojciec, syn palacza w kopalni węgla w Zagłębiu, człowieka, który chodził do szkoły w sumie trzy miesiące i z trudem czytał gazetę, skończył w ZSRR studia na dwóch fakultetach i już w latach 60. zajmował odpowiedzialne stanowiska: najpierw inspektora NIK-u, później kierownika dużego działu w Ciechu. Matka, córka przedwojennego dyrektora prowincjonalnej szkoły podstawowej na Lubelszczyźnie, nie zrobiła wprawdzie wielkiej kariery, ale też skończyła studia i przez wiele lat pracowała jako dziennikarz w tygodniku "Robotnik Rolny".

Oboje rodzice pracowali z pasją. Moja matka angażowała się całym sercem (i czasem) w walce o poprawę warunków bytu pracowników i pracownic PGR-ów, ojciec z równą pasją robił co mógł na rzecz poprawy sytuacji gospodarczej Polski. Pamiętam też, jak w naszym domu odbywały się zaangażowane dysputy ideologiczne moich rodziców z ich (komunistycznymi) znajomymi czy nawet przyjaciółmi piastującymi często odpowiedzialne stanowiska w prasie (np. w "Polityce"). Natomiast z dobrobytem było u nas w rodzinie krucho.

Pomimo ideowego zaangażowania moich rodziców w domu nigdy się nie przelewało. Nasze pierwsze wspólne mieszkanie na Kruczej składało się z... jednego dużego pokoju. A mieszkało w nim pięć osób: moi rodzice, mój brat, ja i nasza krewna, która opiekowała się dziećmi, kiedy rodzice byli w pracy. Gdy miałem 12 lat, przenieśliśmy się do 3-pokojowego mieszkania (54 m2) na tejże Kruczej.

Nasza kochana "Ciocia" już nie mieszkała z nami, więc mieliśmy z bratem do dyspozycji cały pokój: 12 m2. Spaliśmy na piętrowych łóżkach i było fajnie. Nigdy nie było mnie stać na kupienie sobie modnych wówczas butów beatlesówek za 400 zł za parę, a o zakupie płyty mojego ukochanego zespołu za jakieś 600 zł w ogóle nie było mowy, o samochodzie dla rodziny tym bardziej nie, o rodzinnych wyjazdach zagranicznych też nie. W miarę modne spodnie uszyłem sobie z czasem sam.

Sytuacja materialna moich rodziców i naszej rodziny zmieniła się na lepsze dopiero po powrocie z placówki w Sydney. Ojciec wysłany tam jako przedstawiciel Ciechu z czasem awansował do rangi wicekonsula handlowego PRL, a po powrocie do kraju rodzice mieli na tyle oszczędności, że stać ich było na kupienie sobie... poloneza, który ciągle się psuł.

Ten "dobrobyt" zresztą szybko się skończył. Moja matka, wielokrotnie odznaczana za różnorakie zasługi w pracy społecznej, po raz ostatni w roku 1997 przez Prezydenta Kwaśniewskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, mieszka nadal w naszym starym (dziś własnościowym), 3-pokojowym mieszkaniu na Kruczej, a jej jedynym źródłem utrzymania jest emerytura wysokości ok. 2000 zł.

Daleko odskoczyłem od przekonań moich rodziców. Już w wieku 16 lat odkryłem, że świat duchowy jest rzeczywistością, wypisałem się z ZMS (do którego zapisałem się w pierwszej klasie liceum) i z pasją zająłem studium literatury ezoterycznej, szczególnie antropozoficznej. Po powrocie z Sydney postanowiłem stać się członkiem Kościoła katolickiego i się ochrzciłem. Moim ówczesnym duchowym mentorem w Kościele był niezapomniany ksiądz Bronisław Bozowski.

Z punktu widzenia niniejszych rozważań ciekawe jest, że moi rodzice, którzy byli świadomi moich wewnętrznych przemian i mego odejścia od komunizmu, nigdy mi tego nie wytykali, nie zabraniali i nie "utrudniali mi życia". Zachowywali się niezwykle tolerancyjnie, wręcz życzliwie wobec moich "wariacji". Ta ich postawa nie zmieniła się nawet kiedy moje "wariacje" zaczęły być dla nich kosztowne, kiedy to po wyjeździe z PRL do Anglii w roku 1978 postanowiłem zostać tam na stale, w konsekwencji czego ojciec został obłożony zakazem wyjazdów zagranicznych.

Ideowe różnice między mymi rodzicami a mną wyszły z całą jaskrawością na jaw w związku z niedawnym uroczystym pogrzebem majora (pułkownika) Zygmunta Szendzielarza alias "Łupaszki". W tym momencie okazało się, że siedzimy niejako po przeciwnych stronach barykady. Ojciec mojej mamy, podówczas wiceprzewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej w Szczecinie i poseł na Sejm Ustawodawczy, prawie cudem uniknął śmierci z rąk żołnierzy "Łupaszki", a w naszym rodzinnym domu była niejedna książka barwnie opisująca walki sił bezpieczeństwa PRL z "bandami".

Ze zrozumiałych względów dla moich rodziców "Łupaszka" był przede wszystkim bandytą, podczas gdy ja po latach odkryłem, że muszę go traktować jako obrońcę słusznej, choć wówczas przegranej sprawy. Ale właśnie przy okazji tego radykalnego ideowego konfliktu z mymi rodzicami uzmysłowiłem sobie, że pomimo niezaprzeczalnych różnic poglądów pozostajemy sobie bliscy.

Mogłem im z całym przekonaniem powiedzieć, że pomimo głębokich różnic jestem im głęboko wdzięczny za to, że wychowywałem się w ideowej atmosferze, atmosferze, w której "dorabianie się", "robienie pieniędzy" czy kariery nie istniało jako cel życiowy i ideał, w której na czele stało dobro człowieka (tak jak je wówczas pojmowali moi rodzice) i która była przesiąknięta zaangażowaniem w "sprawę" oraz pełna tolerancji wobec innych przekonań. Tej bezinteresowności i tej tolerancji życzyłbym tym wszystkim, którzy dzisiaj zacięcie walczą o wyrugowanie ostatnich pozostałości komunistycznych w Polsce.

Przed 50 laty rozpoczęła się w Chinach rewolucja kulturalna Mao Zedonga, która miała radykalnie zerwać z balastem przeszłości. Trwała 10 lat i przyniosła Chinom oraz Chińczykom ogromne cierpienia i straty. Kilka dni temu "Renmin Ribao", dziennik Komunistycznej Partii Chin, zdobył się na oficjalne stwierdzenie, że rewolucja ta była "całkowitym błędem zarówno w teorii, jak i w praktyce". Miejmy nadzieje, ze obecna rewolucja kulturalna Jarosława Kaczyńskiego nie potrwa tak długo i nie będzie tak destrukcyjna dla Polski jak jej chiński pierwowzór.

A na marginesie i zupełnie subiektywnie: do lata ubiegłego roku cieszyłem się na myśl o powrocie do Polski na emeryturę. W obliczu obecnej sytuacji w Polsce ochota na taki powrót zupełnie mi odeszła. Zapewne nie jestem w tym odosobniony.



Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,95891,20259632,rzecz-o-dekomunizacji-na-przykladzie-mojej-rodziny.html#ixzz4C8dWSV6a