Powiedzieć o polskim społeczeństwie, że jest chore na umyśle, można tylko metaforycznie, ale metafora ma czasem przynajmniej tyle sensu, że nie będąc ani prawdziwa, ani fałszywa, kieruje uwagę na realne zjawisko. "Chore na umyśle" jest społeczeństwo, które narzędzia masowej informacji i kształtowania "woli ludu" poddało świadomie lub przez nieuwagę ludziom lekkomyślnym, niewykształconym, zacietrzewionym partyjnie lub narodowo, żyjącym namiętnościami swojej groteski, pogrążonym w psychologii swojego tłumu, zamiłowanym w rzucaniu oszczerstw, gotowych na wszystko dla przyciągnięcia uwagi publiczności, przyzwyczajonym do kłamstwa, nierozróżniającym spraw ważnych od nieistotnych, przebiegłych we wmawianiu ludziom swoich "oczywistych oczywistości" i zupełnie głupich, gdy chodzi o dobro społeczne. Tacy ludzie na drodze dziwnej selekcji przejęli brukowce i wszystkie telewizje i oni rządzą poglądami Polaków. Potem przychodzą badacze opinii publicznej i liczą, ile procent ludzi ma poglądy, jakie im wmówiły brukowce i telewizory, a jaka część im się oparła. Nie poddaje się nieco mniej niż połowa. Patrząc na to, jak ludzie w Polsce reagują na katastrofę smoleńską i teraz na "katastrofę MAK-owską", widzę ze strachem, że głównie pod wpływem brukowców i telewizorów Polska pogrąża się w malignie, a półprzytomne majaczenie zagłusza mniejszościowe głosy rozsądku. Rząd Donalda Tuska, starając się za bardzo nie oddalać od swoich przeciwników z prawej strony, postanowił z góry, że zgodzi się uznać tylko takie sprawozdanie z katastrofy samolotowej pod Smoleńskiem, które podzieli przyczyny tej katastrofy między Polskę i Rosję. Polska wniosła do sprawy samolot i pilotów, Rosja lotnisko i kontrolerów, odpowiedzialność zatem musi być podzielona odpowiednio do wkładu. Żądanie, aby raport stwierdził przyczynę-winę kontrolerów lotu, jest w istocie domaganiem się raportu kreatywnego w takim sensie, jak istnieje kreatywna księgowość. Wchodząc na drogę kreatywnego badania przyczyn katastrofy, polski rząd nie ma już lepszego wyjścia, jak odwołać się do jakiegoś arbitra międzynarodowego, ściśle biorąc, amerykańskiego. Pierwsze wypowiedzi premiera Tuska o możliwym wyprowadzeniu afery smoleńskiej na forum międzynarodowe brzmiały jak szantażowanie Rosjan, teraz okazuje się, że polski rząd, chcąc nie chcąc, będzie musiał pójść w ślady Macierewicza i pani Fotygi. Z pewnością znajdzie racjonalno-prawne formy dla urzeczywistnienia pomylonego celu. Już dziś widać było w mediach propagandową przewagę podwójnego PiS, przedstawiciele strony rządowej występowali defensywnie, bojaźliwie; tłumaczyli się, a kto się tłumaczy, ten jest winien. W szczególności żal mi było ministra Sikorskiego, który ze skruszoną miną odpowiadał w TVN na idiotyczne zarzuty stawiane w formie głupich pytań. Co polski blok rządowo-dziennikarski zarzuca Rosjanom? Że nie zabronili Polakom lądować na złym lotnisku pogrążonym we mgle. Jednak jest faktem, że rosyjscy kontrolerzy lotu ostrzegali polskich pilotów o niebezpieczeństwie. Czego jeszcze można chcieć? To by wystarczyło wszystkim innym, ale nie rodakom bohaterskiego Lecha Kaczyńskiego. Balzac napisał trafnie: "Pokaż Polakowi przepaść, a od razu w nią skoczy". Nie wystarczy Polakowi uświadomić, że znajduje się nad przepaścią, jemu trzeba jeszcze zabronić w nią skoczyć. Zabrania się zabraniać - nie jest to maksyma za bardzo życiowa. Czasem trzeba zabraniać, zwłaszcza dzieciom, także tłumom, bo one są tak samo nieodpowiedzialne jak dzieci. W tych dniach, gdy tylko dotknę radia lub telewizora, słyszę, że Polacy, a więc nie byle kto, czują się głęboko poniżeni ustaleniami raportu MAK. Jak zwykle w stosunkach z zagranicą z Polaków wyłazi niesamowita godność. I nikt nie widzi dysharmonii między tą "godnością" a retrospektywnym żądaniem, aby Polakom zabronić lądowania w niebezpiecznych warunkach. Szanujcie naszą godność, ale w niebezpiecznych sytuacjach traktujcie nas tak, jakbyśmy byli dziećmi.
Każdy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co by się działo w Polsce, gdyby Rosjanie rzeczywiście zabronili lądować (zamknąć lotnisko w języku rządowym). Rusofobia wylałaby się z brzegów tak, jak teraz się wylewa. Polacy poczuliby się doszczętnie sponiewierani pod względem godności. Ponieważ to się nie stało, można teraz stwierdzić, że kontrolerzy lotu są współwinowajcami katastrofy, ponieważ nie zabronili. Jest trochę tak jak ze stanem wojennym: gdyby generał Jaruzelski nie zakazał "Solidarności" lądowania w niebezpiecznych warunkach, przez niego i przez połowę Polaków uznawanych za potencjalnie katastrofalne, dziś byłby lżony za brak poczucia odpowiedzialności, niezdolność przewidywania, za tysiące ofiar śmiertelnych i zaprzepaszczenie szans na odbudowanie się "Solidarności". On jednak zrobił to, co według ministra Jerzego Millera powinni byli w przewidywaniu katastrofy zrobić smoleńscy kontrolerzy - "zamknąć lotnisko", zabronił "Solidarności" skoczyć w przepaść. Czy ocaleni, od 20 lat żyjący na rządowym chlebie, są mu za to wdzięczni?
W środku znajduje się tragedia, a dookoła trwa chocholi taniec przechodzący czasem w komedię. Były minister prezydencki twierdzi, że gdyby zabroniono samolotowi lądować pod Smoleńskiem, to przyleciałby do Katynia parę godzin później i wszyscy obecni tam byliby szalenie z tego spóźnienia zadowoleni, bo nastrój był taki, że chcieli być jak najdłużej, a razem z nimi zadowolona byłaby cała Polska. Nie są więc prawdziwe głosy mówiące, że zakaz lądowania oburzyłby blok telewizyjno-tabloidowy.
Od początku katastrofy nie cichło ani na chwilę oskarżanie Rosjan, że coś ukrywają, że nie mówią wszystkiego, a "my" się domagamy całej prawdy o smoleńskiej katastrofie. I dostali wreszcie trochę tej całej prawdy. Usłyszeli krzyki przerażenia w ostatniej sekundzie lotu, ale nie byli zachwyceni, przeciwnie, rozległy się głosy potępienia. To samo z obecnością nie bardzo trzeźwego generała Błasika w kokpicie. Okazuje się, że nie chodzi tu o dowolną całą prawdę w sensie dosłownym, lecz o "prawdę", która pozwalałaby nam trwać w dotychczasowym stanie umysłu.
Każdy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co by się działo w Polsce, gdyby Rosjanie rzeczywiście zabronili lądować (zamknąć lotnisko w języku rządowym). Rusofobia wylałaby się z brzegów tak, jak teraz się wylewa. Polacy poczuliby się doszczętnie sponiewierani pod względem godności. Ponieważ to się nie stało, można teraz stwierdzić, że kontrolerzy lotu są współwinowajcami katastrofy, ponieważ nie zabronili. Jest trochę tak jak ze stanem wojennym: gdyby generał Jaruzelski nie zakazał "Solidarności" lądowania w niebezpiecznych warunkach, przez niego i przez połowę Polaków uznawanych za potencjalnie katastrofalne, dziś byłby lżony za brak poczucia odpowiedzialności, niezdolność przewidywania, za tysiące ofiar śmiertelnych i zaprzepaszczenie szans na odbudowanie się "Solidarności". On jednak zrobił to, co według ministra Jerzego Millera powinni byli w przewidywaniu katastrofy zrobić smoleńscy kontrolerzy - "zamknąć lotnisko", zabronił "Solidarności" skoczyć w przepaść. Czy ocaleni, od 20 lat żyjący na rządowym chlebie, są mu za to wdzięczni?
W środku znajduje się tragedia, a dookoła trwa chocholi taniec przechodzący czasem w komedię. Były minister prezydencki twierdzi, że gdyby zabroniono samolotowi lądować pod Smoleńskiem, to przyleciałby do Katynia parę godzin później i wszyscy obecni tam byliby szalenie z tego spóźnienia zadowoleni, bo nastrój był taki, że chcieli być jak najdłużej, a razem z nimi zadowolona byłaby cała Polska. Nie są więc prawdziwe głosy mówiące, że zakaz lądowania oburzyłby blok telewizyjno-tabloidowy.
Od początku katastrofy nie cichło ani na chwilę oskarżanie Rosjan, że coś ukrywają, że nie mówią wszystkiego, a "my" się domagamy całej prawdy o smoleńskiej katastrofie. I dostali wreszcie trochę tej całej prawdy. Usłyszeli krzyki przerażenia w ostatniej sekundzie lotu, ale nie byli zachwyceni, przeciwnie, rozległy się głosy potępienia. To samo z obecnością nie bardzo trzeźwego generała Błasika w kokpicie. Okazuje się, że nie chodzi tu o dowolną całą prawdę w sensie dosłownym, lecz o "prawdę", która pozwalałaby nam trwać w dotychczasowym stanie umysłu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz