Szukaj na tym blogu

sobota, 19 grudnia 2015

Był sobie człowiek


Agnieszka Kublik: Pan jest rocznik '68.

Mateusz Kijowski: Dziecko Marca '68, bo się w grudniu urodziłem.

To jak w 1976 r. powstał KOR...

- ...miałem niecałe osiem lat.

A w 1980 r. ledwie 12.

- Ale dużo pamiętam. Rodzice zawsze byli bardzo aktywni społecznie. Słuchaliśmy Radia Wolna Europa, Głosu Ameryki, po domu krążyły podziemne wydawnictwa, rozmawialiśmy o tym, co się dzieje w Radomiu, na Wybrzeżu. Było czymś oczywistym, że trzeba się angażować przynajmniej intelektualnie. Ale żeby była jasność, ja nigdy nie byłem żadnym działaczem opozycji.

13 grudnia 1981 r. pan pamięta?

- Tego dnia miałem przyjęcie urodzinowe. A w zasadzie miałem mieć. Zaprosiłem gości, nie przyszli i nawet nikt nie zadzwonił, bo telefony odcięli.

Stan wojenny przeżyłem w liceum.

Jako działacz.

- Ojciec założył Wędrowca. Oficjalnie to był klub PTTK przy parafii na warszawskim Rakowcu, później związany z Przymierzem Rodzin, nieoficjalnie coś na wzór harcerstwa. Zajmowaliśmy się dziećmi i młodzieżą przez całe lata 80. W sumie zaangażowało się co najmniej pięciuset młodych.

Kiedy powtarzałem drugą klasę liceum, bo miałem ważniejsze sprawy niż nauka, zostałem przewodniczącym samorządu szkolnego.

Okrągły Stół pan pamięta?

- Doskonale pamiętam pierwszy dzień.

6 lutego...

- Akurat byłem z narzeczoną na wernisażu w galerii naprzeciwko Pałacu Namiestnikowskiego. Chyba znowu trzeba będzie zacząć go tak nazywać...

Wyglądamy przez okno na Krakowskie Przedmieście. Dużo ludzi, kamery, skojarzyłem, że zaczyna się Okrągły Stół. Fajnie!

No i w czerwcu 1989 r. głosowałem, to były moje pierwsze wybory. Oczywiście tak jak należało - na Komitet Obywatelski.
A w wyborach prezydenckich rok później, kiedy trzeba było decydować: Mazowiecki czy Wałęsa?

- W I turze na Mazowieckiego, potem na Wałęsę. Z przekonaniem, bo bardzo nie lubię tych uogólnień, że ktoś głosował na mniejsze zło. Siekierka, przyspieszenie, puszczanie w skarpetkach - te hasła były niezwykle szkodliwe i destrukcyjne, ale Wałęsa nigdy nie był żadnym złem. Ot, po prostu się pogubił, najpierw w kampanii, potem w prezydenturze. Zdarza się.

Potem zagłosowałem na Olechowskiego, na Tuska i dwa razy na Komorowskiego.

A w parlamentarnych?

- Unia Demokratyczna. Bo ja byłem członkiem założycielem ROAD-u. Latem 1990 r. byłem na tym spotkaniu w auli Politechniki, kiedy powstawał Ruch Obywatelski. To była moja ostatnia aktywność polityczna. Więc głosowałem na UD, potem na UW. W 2005, 2007, 2011 i teraz - to już na PO.

Z przekonania?

- Z kalkulacji. Głosowanie to nie są wybory miss, nie wybiera się tego, kto się najbardziej podoba, tylko wybiera się przyszłość dla siebie. I były dwie możliwości: albo będzie premier Kopacz, albo premier Szydło. Rachunek był prosty: jeżeli mandat małej partii kosztuje tyle samo co dwa mandaty dużej partii, to lepiej zagłosować na dużą.

Na Komorowskiego z kalkulacji?

- Z serca. Był najlepszym prezydentem w wolnej Polsce.



Lepszym od Kwaśniewskiego, który w rankingach wypada najlepiej?

- Tak. Był mniej upartyjniony. Znacznie bardziej dbał o sferę społeczną. Te kotyliony, marsze obywateli, "Orzeł może", próbował stworzyć jakąś wspólnotę.

A teraz mu wypominają orła z czekolady.

- Mali ludzie nie rozumieją takich rzeczy. Trzeba dotrzeć do społeczeństwa ze wspólnotowym przekazem, pokazać, jak można obchodzić święta narodowe, póki jeszcze są wolne media.

Proszę nie mówić "póki".

- OK. Ale obawiam się, że wszystko jest możliwe.

Ma pan jakieś zastrzeżenia do Platformy po ośmiu latach władzy?

- Ogromne. Zapomnieli o ludziach, zapomnieli o wartościach. Skupili się na wymiernych danych. Jasne, one są imponujące, mamy najniższy od lat, jednocyfrowy wskaźnik bezrobocia, najwyższy wzrost gospodarczy w Europie. Ale Platforma poległa na piarze. Nie potrafili wytłumaczyć, co robią, i zrozumieć, czego ludzie oczekują. Absolutnie stracili łączność z, jak to się mówi, elektoratem. Choć ja bym wolał, żebyśmy byli obywatelami, a nie elektoratem.

Pan liberał?

- A co to znaczy: liberał? Prawica? Lewica? Jest totalne wymieszanie, że właściwie trudno mówić. Kołakowski mówił, że jest konserwatywno-liberalnym socjalistą. To właściwe podejście do etykiet.

Tak z przekonania to mógłbym powiedzieć, że jestem zwolennikiem wartości humanistycznych. Wolność, równość, demokracja, wzajemne poszanowanie, troska o mniejszości - to są moje ideały. Nigdy nie przykleiłem na samochodzie rybki, mimo że uważam się za chrześcijanina, bo nie jestem wzorem cnót. Tak samo nie uważam się za emanację tych wartości, ale staram się.
Na pewno wierzę w to, że inicjatywa pojedynczych ludzi jest ważna, ale odpowiedzialność społeczna też. W tym sensie, żeby swój sukces umieć połączyć z jakąś formą troski o słabszych, biedniejszych. Tych, którym się nie udało, często ze względu na rzeczy od nich niezależne. Państwo - czyli my wszyscy, nie tylko urzędy, również obywatele, przedsiębiorcy - powinno dbać, żeby każdy mógł żyć w sposób - to strasznie zawłaszczone słowo - godny. Przez te ćwierć wieku bardzo silnie akcentowano, że każdy jest kowalem swojego losu, a jak komuś nie wychodzi, to jego problem.

Konserwatysta?

- Znowu: to trudne. Jestem z katolickiej rodziny, rodzice byli i są aktywni, tak w duchu "Tygodnika Powszechnego" i Jana Turnaua. Długo angażowałem się w tego Wędrowca, w działalność przy parafii, jeszcze kilkanaście lat temu prowadziłem w kościele śpiew dla dzieci w czasie mszy, grałem na gitarze.

A potem życie potoczyło się tak, że Kościół odszedł ode mnie. Rozwiodłem się, potem tak się porobiło, że było trudno się angażować, a potem przestałem chodzić do kościoła. Ostatni raz byłem w parafii trzy i pół roku temu, 1 maja 2012 r.

Co się wtedy stało?

- U nas w parafii jest takie święto - autosacrum. Wielka parada zabytkowych samochodów, święcenie aut i motocykli, ludzie zjeżdżają z całej Polski. No i wtedy ksiądz proboszcz raczył opowiadać, jaki to biedny jest ksiądz Rydzyk, któremu nie pozwalają wejść na platformę multimedialną, i trzeba wszystko zrobić, żeby ci przestępcy z rządu, i tak dalej. O, to moja noga tutaj więcej nie postanie. Potem była jeszcze sprawa ks. Lemańskiego.

Na pewno czuję się chrześcijaninem, ale nie uczestnikiem polskiego Kościoła katolickiego. Bo polski Kościół za daleko odszedł od chrześcijaństwa, a za bardzo wszedł w politykę.

Na studiach też się pan angażował?

- Z tymi studiami to skomplikowane.

Studiowałem przez pół roku matematykę na UW, ale odpuściłem, bo nie nadążałem za najlepszymi. Poszedłem do Instytutu Studiów nad Rodziną przy Akademii Teologii Katolickiej. Zaliczyłem rok, z poprawką z metafizyki, i przeniosłem się na dziennikarstwo, ale zrezygnowałem, bo zająłem się biznesem. Najpierw pomagałem kolegom, którzy założyli firmę krawiecką. Projektowałem im kurtki puchowe, śpiwory. Zawsze coś sobie szyłem, najmłodszy syn jeszcze niedawno chodził w sweterkach, które zrobiłem na drutach.

Potem prowadziłem ze znajomym szklarnię, hodowaliśmy gerbery. Później ktoś mi zasugerował kurs na dilera walutowego, ale był strasznie drogi, więc poszedłem na szkolenie kasjera w kasynie. Tylko po egzaminie okazało się, że u nich kasjer i krupier nie mogą być z jednej rodziny. A kuzyn był krupierem.

Bogate doświadczenia.

- A to jeszcze nie wszystkie. Po szkoleniu kasjerskim znalazłem miejsce w tym banku, który wcześniej robił kurs na dilerów. Przyjęli mnie do działu poradników podatkowych. Znałem się trochę na edytorstwie, bo w Wędrowcu wydawałem gazetki na komputerze.

Aż we wrześniu 1991 r. trafiłem do "Wyborczej" do działu informatycznego. Akurat się przeprowadzaliście, byłem takim chłopcem, co biegał od gniazdka do gniazdka i pytał przez krótkofalówkę, w który numerek włożyć końcówkę. Potem nauczyłem się składać komputery, aż jakoś dołączyłem do najbardziej elitarnej grupy administratorów sieci.

Na przełomie 1993 i 1994 odszedłem z "Wyborczej" do Centrum Edukacji Komputerowej, szkoliłem administratorów sieci. Miałem taki jednodniowy epizod z Komendą Główną Policji... Opowiedzieć?

Opowiedzieć.

- Na szkolenia przychodzili ludzie z policji i raz mówią, że przejęli serwer grupy przestępczej i czybym nie pomógł im się do niego włamać. Pojechałem do Komendy Głównej. I pierwsze, co kazali, to podpisać umowę. Dajcie spokój, spróbuję się włamać i już, przecież to nasze wspólne państwo. Nie, nie, trzeba podpisać umowę. No dobra, podpisałem. Włamałem im się do tego serwera. Postawili flaszkę, ogórki. Ja mówię: panowie, samochodem jestem. Oni na to: spokojnie, pan powie, że pan od nas jedzie. Wypiłem pół kieliszka, pojechałem. A potem przez dwa lata się dopytywałem, czy zapłacą. Nie zapłacili. Odpuściłem.

W 2000 r. skończyłem studia. Wyższa Szkoła Zarządzania The Polish Open University, kierunek zarządzanie informacją w biznesie. Dostałem trzy nagrody rektorskie, w tym za najlepszą pracę i za najlepszą średnią. Pisałem pracę dyplomową z oscylatorów giełdowych.

Teraz ma pan pracę?

- Nie. Miałem, ale zrezygnowałem. Przez półtora roku byłem głównym informatykiem w pewnej firmie.
Tajemnica?

- Nie chcę im zaszkodzić. Jak wybuchł KOD, poszedłem do przełożonych i powiedziałem, że coś dużego się dzieje i nie dam rady pogodzić tego z pracą.

To już pan pracuje tylko dla KOD-u?

- Przy 20 godzinach na dobę trudno byłoby mieć jeszcze inne miejsce pracy.

Zaczęło się 18 listopada, kiedy Krzysztof Łoziński, działacz podziemia i publicysta, opublikował w portalu Studio Opinii tekst "Trzeba założyć KOD".

- Dzień później podrzuciła mi go znajoma na Facebooku. Przeczytałem i mówię: - No i co? Ona: - Zrób coś z tym. No to umieściłem ten tekst u siebie. I ludzie zaczęli to "polubiać'. Jak zobaczyłem, że polubiła go i udostępniła Danuta Kuroń, stwierdziłem, że to sygnał, coś trzeba zrobić. Założyłem grupę KOD, zaprosiłem pięć osób, najbliższych znajomych. Do wieczora było już sto członków, następnego dnia dwustu, koło południa trzystu. Wtedy poprosiłem graficzkę, przyjaciółkę z dzieciństwa, o jakieś logo. Dała siedem propozycji, w głosowaniu wybraliśmy jedno.

Na grupie już było ponad 500 osób. Zredagowaliśmy wspólnie manifest, że zapraszamy do współdziałania wszystkich, dla których ważne są wartości demokratyczne, bez względu na poglądy i wyznanie. Przez weekend zgłosiło się trzydzieści parę tysięcy ludzi. I wszyscy krzyczeli: - Wyjdźmy z Facebooka, bo z klikania tutaj nic nie wynika!

23 listopada, w poniedziałek, "Wyborcza" napisała o nas na pierwszej stronie. Rano co dwie sekundy przybywał kolejny członek. A w południe spotkaliśmy się w Warszawie. I rzuciliśmy się w wir działań.



Co pana najbardziej wkurzyło?

- Ta straszna arogancja. Ułaskawienie Kamińskiego, opozycja nie będzie miała swojego przedstawiciela w Kolegium ds. Służb Specjalnych przy premierze, prezydent nie zaprzysięgał sędziów Trybunału Konstytucyjnego.

Tego typu skandaliczne zachowania zawsze się zdarzały, ale pojedynczo. A w takim nagromadzeniu to nie może być przypadek, że ktoś się pomylił. To było świadome łamanie prawa, z otwartą przyłbicą, na sztandarach nieśli hasło: tak jest, właśnie tak będzie i proszę nam się nie wtrącać, bo mamy większość i możemy robić, co nam się chce.

Miażdżącą.

- W matematyce miażdżąca większość to na pewno nie te 37,5 proc., które dostał PiS w wyborach.

I kto przyszedł na to pierwsze spotkanie w realu?

- Jarek, 35 lat, politolog, kończy prawo, z genem społecznika; Radek, przedsiębiorca, kiedyś polityk PO na Wybrzeżu, mocno udzielał się w protestach przeciwko ACTA; Magda, radca prawny, wcześniej nieangażująca się w NGO; Piotr, od 15 lat działacz organizacji pozarządowych; Joanna, restauratorka, działaczka, zawsze aktywna; Andrzej, który jeszcze się załapał na represje PRL-u, później jezuita, teraz przedsiębiorca; Maja, informatyczka.

W weekend powstał sztab. Ludzi przybywa, są nawet tacy jak moja mama, co zakładają Facebooka tylko po to, żeby do nas przystąpić. Trzeba ich dodawać do grupy, kontrolować, kto przystępuje, żeby - jak zdarzyło się na Podlasiu - nie wkręcił się jakiś narodowiec czy rasista. Sam nie byłem w stanie tego wszystkiego robić, więc powołaliśmy administratorów. A potem w ciągu kilku godzin świeżo założona grupa organizacyjna stworzyła sieć koordynatorów lokalnych sprawdzających, kto, jak, co.

26 listopada, w czwartek, spotykacie się w Teatrze Dramatycznym.

- Mieliśmy salkę na 50 osób, a na listę obecności wpisało się 220. Przyjechałem z Krzysztofem Łozińskim, poznaliśmy się dwie godziny wcześniej. Ledwo udało nam się wcisnąć na salę i zaraz padła komenda: wszyscy wstańcie i przesuńcie krzesełka do przodu, żeby następni się zmieścili. Szok.

Zobaczyłem, że tworzy się wspólna potrzeba, żeby się spotkać, porozmawiać, że to wychodzi poza wirtualny byt. Atmosfera była wspaniała. Taka niezwykle radosna, życzliwa. Oczywiście ktoś tam powiedział jakieś złe słowo wobec władzy...
Na przykład?

- Już nie pamiętam, ale nie było żadnych obelg, wyzwisk.



Gadaliście o zawiłościach prawnych wokół Trybunału?

- Trochę, ale mało, bo wszyscy się zgadzaliśmy, że to oczywiste draństwo. Raczej rozprawialiśmy, co chcielibyśmy robić i jak. Padł pomysł, że trzeba to jakoś usystematyzować. I powstały sekcje: akcji, mediów, prawa, edukacji.

Sekcja akcji działa sprawnie, przygotowała dwie pikiety, manifestację, ten marsz z zeszłej soboty, teraz szykuje kolejne, na tę sobotę. Szykujemy też sieć prawników świadczących pomoc.

Wam?

- Ludziom, którzy będą w jakiś sposób pokrzywdzeni. Weźmy dziennikarzy z mediów publicznych - wiadomo, że za chwilę polecą; albo tych, którzy oberwą za zaangażowanie w KOD.

Oprócz tego sekcja prawna na bieżąco analizuje, co się dzieje w sprawie Trybunału, nowelizacji i tak dalej. Warto, żebyśmy rozumieli, co znaczy dana decyzja i jakie są jej konsekwencje.

I 12 grudnia jest pan bohaterem. Było 50 tysięcy?

- Urząd miasta w połowie marszu mówił, że jest 50 tysięcy. Policja, bliżej końca, że 65 tysięcy i cały czas przybywa. Jak byliśmy pod Pałacem Prezydenckim z czołówką marszu, to koniec przechodził pod Sejmem. To mniej więcej dwa i pół kilometra.

Adrenalina skoczyła?

- Mnie dopiero później skacze. Jak trzeba coś zrobić, to po prostu robię, a później dopiero się denerwuję.

Mieliśmy zacząć o dwunastej. O wpół do dwunastej siedzieliśmy w autobusie z liderami partyjnymi, którzy mieli przemawiać. No i oni rozmawiają: "Nie, nie idziemy na marsz, za mało ludzi, zostaniemy, zrobimy manifestację tutaj". Ja na to: "Ja idę, a wy jak chcecie, ale was zapewniam, że będzie dużo ludzi". Miałem na myśli 10 tysięcy czy coś koło tego. Oni, że to za mało, nie warto.

Wyszliśmy na dach i widzimy, że zewsząd płyną ludzie. Rzeka ludzi, wszystko wypełnione, od placu na Rozdrożu do placu Unii Lubelskiej.

Jakie to uczucie, kiedy do człowieka dociera, że wyprowadził tylu obywateli na ulice?

- Nie przesadzałbym, że to ja. Rzuciłem iskrę, ale stosy już były ułożone.

Kiedy zobaczyłem te tłumy, poczułem ciężar odpowiedzialności. Dotarło do mnie, że ci ludzie mi zawierzyli, że chcą ze mną coś zrobić.

Politycy panu nie przeszkadzali?

- Nie, dlaczego? W państwie demokratycznym to politycy stanowią prawo, realizują je, pełnią urzędy i tylko oni mogą coś zrobić. Moim zadaniem było stworzenie frontu obrony demokracji, pokazanie ludziom, że nawet politycy z różnych stron sceny są gotowi się zjednoczyć, bo jest ważna sprawa. I że kiedy larum grają, to nie warto dyskutować, kto jest z jakiej partii, bo za chwilę może w ogóle partie i programy przestaną mieć znaczenie, skoro nie będzie można ich realizować.
Serce panu rosło, jak pan widział tylu ludzi, którym się chce?

- Pomyślałem sobie, że teraz to już na pewno moje życie się zmieniło.

Na lepsze?

- Nie wiem. Na pewno na ważniejsze. Bycie informatykiem może być fascynujące, ale to jednak zupełnie co innego niż występowanie w imieniu tylu ludzi w ważnej sprawie.

Będzie pan z tego żył?

- Nie wiem. Generalnie duże organizacje społeczne mają pracowników, więc być może będę musiał się zatrudnić... Stowarzyszenie jest w trakcie rejestracji.

Skąd pieniądze?

- Ze składek członkowskich, z darowizn. Właśnie ogłosiliśmy zbiórkę na podstawowe potrzeby. Założyliśmy, że będzie potrzebnych kilka tysięcy, a już jest dobrze ponad sto. I dalej ludzie cały czas wpłacają.

Czego oni wszyscy oczekują?

- To, co słyszę najgłośniej, to: działajmy, zróbmy coś, wyjdźmy, pokażmy.

Po 12 grudnia do ludzi dotarło, że nie jesteśmy sami. Policzyliśmy się, zrozumieliśmy, że jest nas wielu, że jesteśmy uśmiechnięci, życzliwi, walczymy o coś cholernie istotnego.

Bo porządek prawny, który zapewnia wolność dla każdego, to podstawowa rzecz. Pan Kaczyński wmawia nam, że nie dajemy im prawa do zmiany Polski. Oczywiście, że dajemy. Wygrali wybory, wybory nie były sfałszowane, obywatele zadecydowali i trzeba to uszanować. Tylko że zmiany należy robić w zgodzie z zasadami, z prawem, z procedurami, z konstytucją. Mieliśmy ten luksus, że mogliśmy się z rządem Platformy czy SLD nie zgadzać, ale nigdy nie baliśmy się, że zrobi zamach na demokrację.

A teraz ciągle słyszymy, że naród to, naród tamto. Kornel Morawiecki powiedział, że wola narodu jest ponad prawem. To absolutnie skandaliczne. A skąd będziemy wiedzieli, jaka jest wola narodu?



W sobotę nowe marsze? Nie za często?

- Tym razem nie marsze, ale pikiety. Ale to oczywiste, że nie można bez przerwy być na ulicach. Chociaż mobilizacja jest olbrzymia, ludzie poczuli dobrą energię i chcą jeszcze, cały czas. Staram się ich z lekka stonować, mówię, że nie będziemy wychodzili tylko po to, żeby wychodzić. Że trzeba reagować na wydarzenia. Ale teraz właśnie mamy wydarzenia i one dzieją się tak szybko, że w zasadzie trzeba by codziennie wychodzić.

Grozi wam dewaluacja.

- Dlatego teraz manifestujemy regionalnie. Bo jednak łatwiej, jak każdy ma blisko i może u siebie zaspokoić potrzebę bycia we wspólnocie, z biało-czerwoną flagą czy chorągiewką. No i pokażemy, że jesteśmy wszędzie.

Trybunał to pierwszy krok, zaraz wezmą się do mediów publicznych. Może będzie pięć demonstracji, a potem trzeba będzie się przygotować na bardzo długą, regularną walkę o demokrację. Na wiele, wiele lat obserwowania władzy, kontrolowania, dokumentowania. Bo ludzie łatwo zapominają. Już mamy zespół zajmujący się dokumentacją, który zbiera wszystko, co się da. Jakieś 20 osób gromadzi decyzje, wypowiedzi, dokumenty.
Gdzieś to opublikujecie?

- Za chwilę na pewno. Ale najważniejsze, żeby nam nic nie umknęło.

Na pewno chcemy prowadzić akcję edukacyjną, organizować debaty. W tej chwili powstają kluby dyskusyjne im. Tadeusza Mazowieckiego, angażują się w to Zbigniew Bujak, Janusz Onyszkiewicz, Zbigniew Janas. I wiem, że w kilku regionach ludzie się już dogadują, żeby z nimi współpracować.

Macie już grono ekspertów?

- Pracujemy nad utworzeniem rady programowej. To będzie skromne ciało, ale zaangażowane, ma wymyślać debaty programowe. Chcielibyśmy, żeby ta rada powołała komitet honorowy złożony z absolutnych autorytetów. Na przykład Karol Modzelewski ogłosił, że chętnie by wstąpił do KOD. Bylibyśmy bardzo szczęśliwi.

Chcemy, żeby władza czuła, że patrzymy na ręce, żeby czuła nasz oddech na plecach. Dzięki temu Polacy zaczną rozumieć, po co są wybory. Bo teraz wielu z nas nie ma pojęcia, po co się głosuje i jakie są efekty. Poznaję mnóstwo ludzi, którzy mówią, że głosowali na Kukiza czy na Korwina. Teraz wstydzą się albo mówią, że coś im się wydawało, że nie zrozumieli. Przychodzą tacy, co głosowali od wielu lat na PiS, ale nie są w stanie znieść tego, co teraz się dzieje.

Miałem na Facebooku takich dwóch znajomych, którzy bardzo popierali PiS i Andrzeja Dudę. Po sobotnim marszu złożyli mi gratulacje. Jeden napisał: "To już Kaczor przesadził".

Może nie piszmy: "Kaczor"? Staram się odżegnywać od bezpośredniej walki z ludźmi i z partiami.

Pan spotyka się z ogromnym hejtem.

- Mam mało czasu, żeby to oglądać. To rzeczy, o których nie ma sensu gadać.

Czego pan się dowiedział o sobie przez ten miesiąc?

- Jakoś mam duży kłopot z zastanawianiem się nad sobą. Zawsze bardziej koncentruję się na tym, co mam do zrobienia.

A o innych?

- Że są wspaniali, gotowi wiele poświęcić. Choć dowiedziałem się, że są ludzie, którzy chętnie się podczepią pod sukces. Sukces ma zawsze wielu ojców.

Pan już robił jedną rewolucję. W marcu zorganizował pan akcję "Razem przeciw kulturze gwałtu!". Było zdjęcie Mateusza Kijowskiego w spódnicy do kolan i tekst: "Jeśli kobieta, zakładając spódnicę, zaprasza do gwałtu, to ja też zapraszam". I 400 lajków od razu, pierwszego dnia.

- Jestem współzałożycielem stowarzyszenia Stop Gwałtom. Zaczęło się od brutalnego morderstwa 20-letniej Turczynki Özgecan Aslan. Dziewczynę zabito po próbie gwałtu, ciało spalono. Na ulice największych tureckich miast wyszły tysiące ludzi, żeby zaprotestować przeciwko przemocy wobec kobiet. Wielu mężczyzn przychodziło w spódnicach. Poprosiłem żonę, żeby też zrobiła mi zdjęcie w spódnicy. I wtedy na własnej skórze odczułem to, czego większość kobiet doświadcza na co dzień. Bo pojawiły się komentarze typu "zgrabne nóżki", "sexy spódniczka". Poczułem się, jakby ktoś przekroczył granicę mojej intymności.

Ale chcieliśmy przeciwstawić się nie samej przemocy wobec kobiet, tylko całej kulturze gwałtu. Takiemu przekonaniu, że silniejsi mogą decydować o losie słabszych i narzucać im swój styl życia. Przemoc jest obecna w całej naszej kulturze i nie ma płci.

Będzie pan teraz jeździł po Polsce, jak polityk?

- Będę, chociaż raczej jak obywatel. To jest strasznie ważne. Fajnie jest sobie siedzieć w ciepłym kąciku i czytać książkę, ale jeszcze fajniej rozmawiać, spotykać się. Ludzie tego potrzebują.

Tylko życie nagle mi popędziło. Nie ma takiego momentu, żeby można było na chwilę się zatrzymać. Rozmawiamy, a tu co chwila ktoś dzwoni, jakieś sprawy, coś trzeba robić. Nasz syn jest bardzo w tym wszystkim biedny.

Tłumaczy mu pan, co się dzieje?

- Staramy się. On doskonale się orientuje w wydarzeniach, zastanawia się, pyta, dlaczego ktoś raz mówi to, a potem coś przeciwnego. Ale teraz możemy mu poświęcać dużo mniej czasu. W sierpniu 1980 była taka piosenka: "Nie mam dzisiaj czasu dla ciebie, nie widziała cię długo matka". Czasem mi się przypomina.

Ale to potrwa jeszcze chwilę, przecież nikt nie jest w stanie działać cały czas w takim trybie. Utrwalimy struktury, procedury. Jak wszystko okrzepnie, będzie więcej czasu dla rodziny.

Mateusz Kijowski - informatyk, przedsiębiorca, pasjonat motocykli, założyciel społecznego Komitetu Obrony Demokracji. Działał w ruchu ojcowskim, współtworzył walczące z przeciwnikami szczepionek Stowarzyszenie Wiedzy o Szczepieniach STOP NOP. Ma czwórkę dzieci.