Tata zawsze mi powtarzał, że II RP była państwem idealnym, nie widział ponurych rzeczy, które działy się dookoła. Nie czuł tego smrodku nacjonalistycznego, bo był z dala od tego, jako leśnik gdzieś na bagnach Polesia. Taką Polskę mi przekazał w genach – mądrą, odważną, sprawiedliwą. Potem wybuchła II wojna i wszystko się posypało. Ojciec po klęsce 1939 roku wrócił z niewoli i objął leśnictwo. Las to była jego miłość. Wojna się skończyła. Którejś nocy przyszli bandyci w polskich mundurach i pobili go za to, że służy komunistom. Moja pyskata matka na nich nawrzeszczała, pokazała im krzyż Virtuti Militari. Tym uratowała ojcu życie. Wszystkich nas, także mojego sędziwego dziadka i mnie – kilkuletnią – zagnali do piwnicy, na klapie kładąc odbezpieczony granat. Nie pamiętam tego, ale mam awersję do kiszonych ogórków, bo piliśmy wodę po nich, zanim nas oswobodzono. Okazało się, że to nie był granat, ale zwykły kamień. Oczywiście, splądrowali dom, zabrali co cenniejsze rzeczy. Dziś tych bandytów nazywa się „żołnierzami wyklętymi”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz