Szukaj na tym blogu

środa, 8 czerwca 2011

"Państwo, największy wykluczony"


2011-06-06, ostatnia aktualizacja 2011-06-03 18:58
[Jest to tekst o niezbywalności  centralnego ośrodka kierowania. 
Bardzo, bardzo, ważny  z uwagi na treść, nazwisko autora
i  to, że wydrukowała go właśnie Gazeta Wyborcza. 
Wytłuszczenia moje -choć mogłoby być ich więcej]


Transformacja udała nam się połowicznie. 
Zbudowaliśmy wolny rynek, ale sprawnego państwa 
już nie, bo przecież miało być ono zredukowane do minimum. 
Ale bez niego nasza modernizacja może się nie udać
-Dlaczego w Polsce tak trudno idzie budowanie nowoczesnej infrastruktury? Tak samo jest przecież z mającymi absolutny priorytet polityczny drogami. Planowanej sieci autostrad i dróg ekspresowych nie uda się oddać do użytku wiosną przyszłego roku. Całkiem prawdopodobne, że na Euro zabraknie kluczowego odcinka łączącego Warszawę z siecią autostradową.

Dlaczego tak sięś dzieje? Dlaczego wszystko, co publiczne - koleje, służba zdrowia, poczta - działa źle? Dlaczego rozbijają się rządowe samoloty?

***

Nie jestem politologiem ani zawodowym publicystą. Odpowiedzi na te pytania szukam w zawodowym doświadczeniu. Mam 37 lat. Dopiero od 2007 r. pracuję "na państwowym". Poznaję moje państwo od środka. I codziennie szukam przyczyn jego słabości.

W wywiadzie o OFE, udzielonym w lutym "Gazecie", prof. Leszek Balcerowicz mówił: "Zwiększenie roli ZUS kosztem OFE to odejście od zasady, by ograniczać rolę państwa, które jest w Polsce wciąż rozdęte: za dużo uchwalamy złego prawa, za dużo jest własności państwowej, za dużo rozdzielnictwa często demoralizującego".

Balcerowicz był dla mnie wielkim autorytetem w latach dorastania i pozostaję nadal przekonany o jego intelektualnej rzetelności. O ile więc zgadzam się, że państwo jest w Polsce rozdęte, to zapytam o co innego - o ową "zasadę, by ograniczać rolę państwa". Zasadę pomocniczości Polska ma wpisaną w preambule do konstytucji, ale ta zasada oznacza tylko, że państwo nie pcha się w sprawy, z którymi obywatele są w stanie poradzić sobie sami.
[Ale..... drugą strona tego medalu jest to,  że są sfery, 
których rynek nie jest w stanie zagospodarować! 
Idiotyzmem jest  udawanie, ze nie ma drugiej strony medalu]


W Polsce jednak przyjęło się ją pojmować po balcerowiczowsku: 
"by ograniczać rolę państwa". 


Tak rozumiana była wodą i powietrzem polskiej transformacji. 

Wszyscy, którzy pamiętamy PRL,
wynieśliśmy zeń wstręt do źle pojmowanego państwa.
Dlatego tak łatwo polska inteligencja uwierzyła w liberalizm.
Wiara, że wystarczy nam owo liberalne państwo jako "stróż nocny",
 a upragniony dobrobyt zbudujemy sobie sami - każdy z osobna
- spowodowała, że na początku lat 90. ludzie wykształceni i ambitni
 byli nawet skłonni głosować na Korwina-Mikke.

Ta liberalna naiwność mści się dziś na nas okrutnie.

W spadku po PRL-u dostaliśmy państwo zbudowane na nieufności i importowanym ze Wschodu modelu wszechwładnej biurokracji. Dwadzieścia lat później dziwimy się, że polskie specsłużby podsłuchują nas na skalę niemającą analogii w UE. Że nie funkcjonuje partnerstwo publiczno-prywatne, bo urzędnicy panicznie boją się oskarżeń o korupcję. Sprawa Romana Kluski, którego zniszczył urząd skarbowy, i wiele podobnych przypadków nie prowadzą do żadnej zmiany.

Nie prowadzą, bo w debacie publicznej nie pojawiła się dotąd rozsądna diagnoza tego stanu rzeczy. Nierozsądna - owszem. 

Pamiętamy: układ. Tymczasem to nie żaden "układ", tylko zaniechanie budowy prawdziwie nowego i nowoczesnego państwa po 1989 r. 

Prawica chciała państwa nowego, lecz nie nowoczesnego - jeszcze niedawno PiS marzył o wielkiej armii, jakiejś bliżej nieokreślonej formie autarkii i straszył społeczeństwo Niemcami. Lewica postkomunistyczna chciała wolnego rynku, centrum takoż. Nowa lewica skupiła się na postulatach kulturowych i walce z wykluczeniem. Tymczasem największym wykluczonym po 1989 r. w Polsce jest państwo. Obrońców "państwowego" polska debata publiczna spycha do roli zmarginalizowanych "sierot po PRL". Jedyny powszechnie akceptowany postulat wobec państwa to taki, by było tanie. Tak ukształtowane państwo, niczym prawdziwy wykluczony, niczym niechciana mniejszość, stało się nieme i niewidzialne.

W rezultacie postkomunistyczne, niezreformowane struktury rozwijały się w sposób utajony i patologiczny. Zwyczajnie przeoczyliśmy długoletni proces rozrostu złego państwa. 

Teraz znaleźliśmy się w sytuacji, w której to właśnie ono musi wziąć na siebie realizację naszych marzeń o skoku cywilizacyjnym, o modernizacji, o powszechnej zamożności.
Choćby dlatego, że po integracji Polski z Unią
napłynęły środki na wielkie projekty cywilizacyjne, 
którymi ktoś przecież musi administrować.

Historia podaje nam na tacy ogromną szansę rozwojową - pierwszą od czasów jagiellońskich. Cele strategiczne mamy zarysowane nie najgorzej: chcemy budować infrastrukturę pozwalającą na różnych płaszczyznach rozwijać nasz kapitał społeczny - i drogi, i nowoczesne biblioteki, i muzea, w tym Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Tylko że
tego wszystkiego nie uda się zrobić, 
jeśli będziemy wciąż używać klisz myślowych, 
ukrytych choćby w słowach Balcerowicza 
o "zasadzie ograniczania roli państwa".
Próbujemy dokonać modernizacji, udając, że to pojęcie nie jest żywcem wzięte z antyliberalnego słownika inżynierii społecznej. Z tego samego słownika pochodzi zresztą "kapitał społeczny".

Modernizacja dokonywała się w Europie w XIX wieku, kiedy jeszcze dogmatem było państwo, nie rynek. Ze względów historycznych
Polska dopiero dziś ma szansę na udaną modernizację. 
Ale musi być to projekt wspólny - państwa i obywateli.
 Społeczeństwo obywatelskie - zaklęcie neoliberalne
 - samo sobie modernizacji nie zrobi.

Na razie państwo jest głównym hamulcowym tego procesu. Kto sektor publiczny zna tylko z gazet i z telewizji, nie ma pojęcia o skali problemu.

A jednak, mimo wszystko, trwa powolna, ale znacząca zmiana na lepsze, choć na razie ma ona tylko charakter zmiany pokoleniowej. Nie jest już tak, że najlepszych wchłania tylko sektor prywatny.
W sektorze publicznym jest już mnóstwo ludzi doskonale wykształconych i otwartych na zmianę.

Przed nimi dwie drogi - albo porażka, dostosowanie do norm wewnętrznych, konformizm i rezygnacja z aspiracji, albo uczestnictwo w szerszym projekcie wspólnotowym, który pozwoli nadać sens ich służbie publicznej.

***

W prywatnych rozmowach coraz częściej słyszę, że Polska przypomina dziś drugą połowę lat 70. z jej gęstniejącą atmosferą zawiedzionych nadziei. Taka debata publiczna nastawiona wyłącznie na krytykę poczynań administracji może przynieść - i już przynosi - narastającą frustrację i poczucie bezsilności.

Jednak na styku społeczeństwa i władzy widać od pewnego czasu ciekawe i napawające umiarkowanym optymizmem zjawisko - narodziny autentycznej demokracji deliberatywnej, słynnego postulatu Jurgena Habermasa. Zjawisko to znajduje mocne odbicie w praktyce Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, wpływa na kształt debaty o polityce kulturalnej Warszawy, przejawia się też w debacie nad społecznym paktem dla kultury, który z rządem wynegocjował ruch Obywateli Kultury. Muzeum udostępnia swą siedzibę na potrzeby tej kiełkującej formy demokracji, równocześnie biorąc w niej aktywny udział - podmiotowość państwowej instytucji jest tu kolejnym novum.

Ożywienie bezpośredniego dialogu władzy i obywateli bierze się z jednej strony ze słabości mediów, zwłaszcza elektronicznych, podsycających konflikt w polityce partyjnej, z drugiej zaś strony - z nowej świadomości, że

faktycznym celem debaty nie powinno być wzajemne krytykowanie,
 pogłębiające polską "blaming culture" - kulturę oskarżania. 
Dialog z władzą publiczną musi opierać się na przedstawianiu konkretnych propozycji 
i wspólnym ich rozpatrywaniu.
W modelu liberalnym organizacje pozarządowe miały de facto zastępować państwo w realizacji rozmaitych zadań - bo przecież rola państwa miała być stale ograniczana. Teraz na naszych oczach podejmują się badań, pogłębionych opracowań i konsultacji, by formułować gotowe postulaty i przedstawiać je władzy.

Weszliśmy w fazę odkrywania, czym są "policies": polityki, programy, strategie działań nastawionych na konkretną zmianę, nie na wyrażanie niezadowolenia z władzy. To inna, bardziej produktywna forma relacji obywateli i państwa, wolna od nieufności i dążenia do dyskursywnego obezwładnienia drugiej strony. Ten pęd do wiedzy, który owocuje powstawaniem rozmaitych inicjatyw typu think tank, widoczny jest w tej chwili najbardziej na gruncie tak zwanej tematyki miejskiej - bo organizm wielkomiejski to idealny materiał do prowadzenia badań, pozwalający w miarę łatwo identyfikować problemy i opracowywać recepty na ich rozwiązywanie. W mieście łatwiej też wejść w dialog z drugą stroną, w tym wypadku - z samorządem.

..................................

Zrobienie modernizacji mądrze, inaczej niż próbowano ją robić za Gierka, wymaga od aktorów debaty publicznej z jednej strony zrozumienia i akceptacji dla sprawczej roli państwa, z drugiej zaś strony - umiejętności artykułowania i twardego negocjowania racjonalnych celów. Częściowy, ale znaczący sukces postulatów Kongresu Kobiet i wprowadzenie kwot dla obu płci na listach wyborczych czy udane negocjacje Obywateli Kultury z rządem pokazują, że jednak nie dryfujemy donikąd.

Może więc tak wielki projekt modernizacyjny jak Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, obliczone na 800 tys. zwiedzających rocznie, jednak da się na centralnym placu Polski zbudować. A jak te 800 tys. ludzi w murach muzeum spotka się z kulturą współczesną, która każdemu daje narzędzia krytyczne do samodzielnego rozumienia świata, będzie to znaczący krok ku Polsce udanej.

*Marcel Andino Velez jest wicedyrektorem powstającego Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
Źródło: Gazeta Wyborcza


Więcej... http://wyborcza.pl/1,76498,9723257,Panstwo__najwiekszy_wykluczony.html#ixzz1Of2BAXmJ

Brak komentarzy: