Szukaj na tym blogu

wtorek, 6 września 2011

Opisując Polskę- według Macieja Nowaka

Kilka dni temu w malowniczym Wleniu pod Jelenią Górą aktorzy pod wodzą reżysera Roberta Jarosza zagrali ostatni spektakl oraz poprowadzili zamykające warsztaty artystyczne w ramach letniego projektu Instytutu Teatralnego i Narodowego Centrum Kultury Gdzie jest Pinokio? Przez półtora miesiąca z wielkim namiotem cyrkowym odwiedzili kilkanaście małych miejscowości, do których od dawna nie zawitali żadni artyści. Poznali Polskę z dala od wielkich miast, Polskę Biedronki i kostki Bauma, Polskę zamierającą po godz. 16, w której nie da się kupić żadnej z codziennych, ogólnopolskich gazet, Polskę sklepów wielobranżowych, skupiających lokalne życie towarzyskie, Polskę pizzerii i kebabów. Zazdroszczę im tego doświadczenia, choć sam ze względu na inne obowiązki nie byłem w stanie ruszyć w trasę.

Pojechałem jednak na finał. Pojechałem luksusowo, odebrany, a następnie odwieziony do Wrocławia przez młodego kierowcę z gminnego ośrodka kultury. Te 120 kilometrów dzielących Wleń od Wrocławia było dla niego wyprawą za siódmą rzekę, za siódmą górę. Wjazd do wielkiego miasta, opasanego magistralami szybkiego ruchu, wiaduktami i zjazdami stał się poważnym wyzwaniem. Mimo włączonego GPS-u oraz asystującego kolegi gubił się pośród drogowskazów i setek aut. Nie dawał po sobie poznać stresu, ale przez całą drogę opowiadał, jak bardzo nie chciałby mieszkać w wielkim mieście, gdzie wszystko toczy się za szybko i gdzie brakuje powietrza.

Po spektaklu zebraliśmy się na pożegnalnym ognisku, by grillować, pić, śpiewać i muzykować. A ja z dyrektorką ośrodka kultury wdałem się w rozmowę o lichym budżecie, festynowych oczekiwaniach władz i publiczności, a przede wszystkimo samotności i oddaleniu. O fatalnych objazdowych chałturach w wykonaniu znanych z telewizora gwiazd, o tym, co będzie, gdy skończą się unijne fundusze strukturalne i o tym, ile osób wyjechało stąd na zawsze. I nagle uświadomiłem sobie, że właśnie biorą w łeb ideały, w które wierzyłem na przestrzeni ostatnich trzech dekad. Jeszcze w połowie lat 80. pisałem teksty dla miesięcznika „Teatr”, gdzie z młodzieńczą energią przekonywałem, że prowincja to pojęcie anachroniczne, odnoszące się do stosunków społecznych i geograficznych w XIX-wiecznej Rosji, gdzie ukaz cara tygodniami jechał do zapadłych dziur imperium. Chwilę później, na początku lat 90. przeniosłem się do Trójmiasta napędzany skrzydlatą frazą „Myśl globalnie, działaj lokalnie”. I ze śmiechem przyjmowałem głupkowate mądrości stołecznych ciotek: - Panie Maćku, z Warszawy się nie wyjeżdża. A teraz odkrywam, jak przewrotnie urzeczywistniają się ich przepowiednie.

Tak, z Warszawy się nie wyjeżdża, bo można mieć poważne kłopoty z powrotem, skoro jedynym w miarę skutecznym sposobem podróżowania po Polsce jest transport lotniczy. Ale po pierwsze dociera tylko do kilku wielkich miast, po drugiejest dostępny dla ludzi dobrze zarabiających. Gdy przez 15 lat mieszkałem i pracowałem równolegle w Warszawie i Gdańsku pociąg pokonywał trasę między nimi w 3,5 godziny. Dzisiaj trwa to ponad dwa razy dłużej i stałe funkcjonowanie w obu miastach jest praktycznie niemożliwe. Do innych zresztą dostać się już w ogóle nie można. Jeszcze 3 lata temu na festiwal do Zamościa jechałem pociągiem pospiesznym. Dziś bezpośredniego połączenia ze stolicą nie ma już stąd żadnego. Na festiwal teatrów ulicznych do Jeleniej Góry w pierwszej połowie lat 80. mknęliśmy z Warszawy pospiesznym, który docierał na miejsce w 7 godzin. I było ich każdego dnia kilka. Dziś jedyne bezpośrednie połączenie z Jelonką trwa 10 nocnych godzin i 45 porannych minut. Rozwiązaniem jest oczywiście przejazd samochodem, ale czy człowiek zyskuje pełne prawa obywatelskie wyłącznie na mocy prawa jazdy? I tylko ze sprawnością harcerską nieprzetartego szlaku?

O zapaści systemu komunikacji pisze się dużo, gwałtownie i kompetentnie. To nie moja działka. Sytuacja ta przynosi jednak bardzo konkretne konsekwencje również dla systemu kultury, którym zajmuję się zawodowo. Z jednej strony wszyscy siedzimy w tej samej sieci, oglądamy te same filmy i słuchamy tej samej muzyki, z drugiejrosną odległości między miejscami, które jeszcze niedawno były blisko. Dla ogromnej ilości osób, które spotykam w Warszawie i poza nią, wyprawa nieco dalej poza widziany z okna horyzont przekracza możliwości techniczne, finansowe i coraz bardziej - psychiczne. Ci, którzy mieli jeszcze siływyjechali na stałe. Ci, którzy zostali - gnuśnieją. Polska nieruchomieje. Polska prowincjonalnieje. Pisząc te zdania, czuję, że zdradzam własną młodość.
                                                                                Źródło"Krytyka"

Brak komentarzy: