Szukaj na tym blogu

sobota, 17 września 2011

Marcin Gerwin -demokracja


Z nadzieją zajrzałem do kolejnego komentarza do Listu otwartego do partii Sławomira Sierakowskiego, który napisała  Kinga Dunin. Liczyłem na to, że pojawią się wreszcie propozycje rozwiązań, dzięki którym demokracja w Polsce będzie funkcjonować lepiej. Kinga Dunin wspomina co prawda, że „dałoby się zreformować prawo wyborcze, zmienić zasady finansowania partii politycznych, zabronić reklam politycznych”, niemniej jednak w tych wszystkich tekstach wciąż brakuje mi konkretów.
  
Jak zmienić ordynację, jak ma działać samorząd, kto ma decydować o wydatkach z budżetu miasta, jak ogłaszać referendum i wyłaniać rząd? Ta dyskusja nie powinna się toczyć jedynie na uniwersytetach czy w sejmowych komisjach. Kiedy kilka lat temu przygotowywano nową konstytucję w Ekwadorze, zwykli ludzie mogli przedstawiać własne propozycje. My też nie zostawiajmy zasad funkcjonowania demokracji tylko w rękach polityków, bo jest bardzo prawdopodobne, że kiedy zabiorą się na przykład za ordynację, to zmienią ją tak, aby była korzystna dla ich partii, a niekoniecznie dla nas, obywateli.
  
Mój sceptyczny stosunek do zapędów polityków nie bierze się znikąd. Zajrzyjmy choćby do projektu ustawy prezydenta Komorowskiego, który ma trafić do Sejmu po wyborach. Jej szczytnym celem jest wzmocnienie udziału mieszkańców w sprawach lokalnych. Jednym z proponowanych narzędzi jest prawo wnoszenia przez mieszkańców projektów uchwał po zebraniu odpowiedniej liczby podpisów (określa się to mianem obywatelskiej inicjatywy uchwałodawczej).  Bardzo ładnie, czyż nie? Ile jednak podpisów trzeba zebrać, by zaproponować nową nazwę dla skwerku lub ulicy? O ile rada gminy nie postanowi inaczej – 15% uprawnionych do głosowania. Ile to jest? We Wrocławiu ponad 74 tysiące podpisów. W jak długim czasie? W 60 dni. Dziś w Sopocie do złożenia projektu uchwały wystarczy 200 podpisów, bez limitu dni. Gdyby propozycje prezydenta weszły w życie, trzeba by było zbierać więcej. I to się nazywa „Ustawa o wzmocnieniu udziału mieszkańców w działaniach samorządu”.   
  
Obywatelska inicjatywa uchwałodawcza to jednak drobiazg, da się bez niej żyć. Z projektem uchwały można się przecież zwrócić do radnych. Ma to swoje minusy, ale jest możliwe. Poważniejszą sprawą jest to, że w tym samym projekcie ustawy znalazła się propozycja, by utrudnić mieszkańcom odwoływanie wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dziś, aby referendum odwoławcze było wiążące, musi w nim wziąć udział nie mniej niż 3/5 głosujących w wyborach. Tymczasem, zgodnie z projektem prezydenta Komorowskiego, miałoby to być „nie mniej osób niż wzięło udział w wyborach”, co w wielu przypadkach może skutecznie zablokować możliwość odwoływania burmistrzów czy prezydentów, którzy stracili zaufanie mieszkańców.
Widać więc, że aby coś naprawdę się zmieniło, potrzebny jest ruch społeczny na rzecz usprawnienia demokracji, taki jak choćby w Hiszpanii. Tu w pełni zgadzam się z Kingą Dunin, że nadzieja leży w ruchach oddolnych.    
  
W ustawie prezydenta Komorowskiego są pewne rozwiązania pozytywne, jak zniesienie progu frekwencji w referendum lokalnym w sprawach innych niż odwoływanie organów gminy czy wprowadzenie dwuletniego okresu, w którym ani prezydent, ani rada miasta nie mogą zmienić decyzji mieszkańców. Są one jednak przemieszane z kompletnymi pomyłkami, takimi jak pomysł, by osłabić kompetencje rady miasta czy gminy na rzecz wzmocnienia pozycji wójta, burmistrza czy prezydenta. Jeżeli myślimy na serio o usprawnieniu demokracji w Polsce, to reforma samorządowa powinna pójść dokładnie w przeciwnym kierunku.

Demokracja miejska

Przed 2002 rokiem, czyli całkiem niedawno, wójtów, burmistrzów i prezydentów miast wybierała rada. Teraz wybieramy ich bezpośrednio. Może się wydawać, że to wspaniale, że mieszkańcy sami mogą zadecydować, kto zostanie prezydentem czy burmistrzem. Czy jest w tym coś niesłusznego? Otóż jest, i to sporo. Skutkiem bezpośrednich wyborów prezydenta miasta jest skoncentrowanie w jednym ręku znacznej władzy, co może prowadzić do sytuacji, w której prezydent, mając podporządkowaną sobie radę miasta, może podejmować decyzje właściwie jednoosobowo, wydając przy tym miliony złotych ku swojej chwale i nie licząc się z opiniami i potrzebami mieszkańców.
  
Cóż więc z tego, że możemy ich wybierać w sposób bezpośredni? Demokracja nie polega na tym, że raz na cztery lata wrzucamy kartkę do urny, wybierając pomiędzy jednym kacykiem a drugim. Za taką „demokrację” bardzo dziękuję. I nie ma dla mnie znaczenia, czy prezydent jest członkiem partii politycznej, czy też nie, czy jest tylko na jedną kadencje, na dwie czy dożywotnio. Demokracja to po prostu nie są rządy kacyków, którzy uważają, że skoro zostali wybrani w wolnych wyborach, to mogą podejmować decyzje wedle swego uznania, a głos mieszkańców nie ma znaczenia.
  
Jeżeli chcemy demokrację miejską naprawić, to prezydent lub burmistrz powinien być zatrudniany przez radę miasta, jego zakres kompetencji powinien zostać ograniczony, a za to pozycja rady miasta wzmocniona. A nade wszystko zaś powinniśmy wprowadzić budżet partycypacyjny i naprawić ustawę o referendum lokalnym, by mieszkańcy mogli podejmować decyzje w sposób bezpośredni i, jako suweren, sprawować realną funkcję kontrolną. Sens demokracji polega bowiem na tym, że władzę sprawują zwykli ludzie, w sposób bezpośredni lub poprzez swoich przedstawicieli.
Przez wzmocnienie rady miasta mam na myśli na przykład zatrudnianie radnych na pełen etat. Jest nie do przyjęcia, że radni częstokroć nie mają czasu, by zajmować się sprawami miasta, bo mają mnóstwo własnej pracy, i jedynie przyklepują to, co im burmistrz lub prezydent podsunie. To się po prostu odbija na jakości podejmowanych decyzji, a tym samym na jakości życia mieszkańców. A jeżeli radni mieliby być zatrudnieni na pełny etat, to można zmniejszyć ich liczbę – w małym mieście na przykład do 5 lub 7.
  
Taka rada mogłaby spotykać się codziennie i wspólnie z pracownikami urzędu miasta czy gminy przygotowywać projekty uchwał. Prezydent czy burmistrz nie musiałby wówczas mieć inicjatywy uchwałodawczej. Pełniłby jedynie rolę menadżera, który wprowadza w życie to, co ustaliła rada. Taka forma zarządzania miastami funkcjonuje obecnie w ponad 40% miast w USA, a także w miastach Kanady i Irlandii. Podstawowym plusem takiego rozwiązania jest to, że nie ma jednej osoby, swego rodzaju monarchy elekcyjnego, który ruchem małego palca decyduje o wszystkich sprawach w mieście. Decyzje podejmuje rada, która jest organem kolegialnym.

Ordynacja od nowa

Przydałoby się także wybierać radnych w sensowny sposób. Ordynacja proporcjonalna ma swoje zalety, ale ma także minusy. Jeden z głównych polega na tym, że nie można kandydować indywidualnie, lecz trzeba znaleźć się na liście kandydatów jakiegoś komitetu wyborczego. Głos oddaje się nie bezpośrednio na kandydata, lecz na listę ze wskazaniem kandydata. Konieczność znalezienia się na liście sprawia, że nawet przed 2002 r. prezydent mógł podporządkować sobie radę, pomimo że to ona go wybierała. Wystarczyło, że był liderem jakiegoś komitetu wyborczego i decydował o tym, kto znajdzie się na liście wyborczej. Jeżeli radni chcieli kandydować ponownie, musieli uważać z niezależnością w poglądach, bo w następnych wyborach prezydent mógł przestać patrzeć na nich przychylnym okiem przy układaniu list.
  
Obecnie można już kandydować indywidualnie – w okręgach jednomandatowych, które zostały wprowadzone w 2011 r. w mniejszych miastach i w gminach wiejskich (w miastach na prawach powiatu utrzymano ordynację proporcjonalną). Z okręgami jednomandatowymi wiąże się jednak długa lista problemów, jak brak odpowiedzialności radnego przed mieszkańcami całego miasta, a jedynie przed mieszkańcami jego okręgu wyborczego, zawężenie liczby kandydatów, na których można oddać głos, czy wybór rady, która ma poparcie mniejszości, a nie większości wyborców (więcej na ten temat można przeczytać tutaj). Skoro więc nie okręgi jednomandatowe, to co?  
  
Istnieje metoda wybierania naszych przedstawicieli, która pozwala zarówno na to, by liczba głosów oddanych na kandydatów przekładała się sprawiedliwie na zdobyte mandaty (co jest zaletą ordynacji proporcjonalnej), jak i na to, by można było kandydować indywidualnie (co z kolei jest plusem okręgów jednomandatowych). Metoda ta nazywa się w skrócie STV, czyli „pojedynczy głos przechodni” (od angielskiego Single Transferable Vote). W ordynacji STV nie stawia się jednego krzyżyka, lecz można uszeregować kandydatów w wybranej kolejności: 1, 2, 3 itd. Ordynację STV stosuje się m.in. w Irlandii, Szkocji, Nowej Zelandii i na Malcie ( prezentację, jak liczy się w niej głosy, można obejrzeć tutaj).

Budżet partycypacyjny
  
Ordynacja ordynacją, jednak sednem demokracji jest włączanie się mieszkańców w sprawy lokalne. Jak to zrobić? Podstawowym sposobem na ich aktywizację jest wprowadzenie budżetu partycypacyjnego. Daje on mieszkańcom możliwość decydowania o wydatkach z budżetu miasta, takich jak nowe inwestycje, parki, drogi czy projekty edukacyjne. Takie rozwiązanie może działać w Polsce już dziś, bez zmiany prawa, jednak zapisanie go w ustawie mogłoby bardzo pomóc w jego popularyzacji. Mówiąc wprost – to powinien być standard w polskich miastach i gminach wiejskich. Dziś niektórzy radni i prezydenci miast wpadają w panikę, gdy słyszą, że mieszkańcy mieliby sami decydować o nowych inwestycjach. O czyich jednak pieniądzach mówimy? Radnych i prezydenta czy mieszkańców? Budżet partycypacyjny sprawdza się na świecie i nawet Bank Światowy przyznaje, że pozwala on na efektywne wydawanie środków publicznych. Dlaczego? Po prostu dlatego, że mieszkańcy sami wiedzą, które inwestycje są im potrzebne, a które nie. I nie muszą wydawać milionów złotych na projekty wizerunkowe, jak przystań jachtowa czy przebudowa placu, który był w dobrym stanie, bo nie prowadzą kampanii wyborczej.

W dużych miastach budżet partycypacyjny mógłby funkcjonować w poszczególnych dzielnicach. By ułatwić powstawanie prawdziwych lokalnych społeczności, potrzebne jest przekazanie większych kompetencji radom dzielnic. Poznań, Gdańsk czy Kraków są zbyt duże, by pomiędzy ich wszystkimi mieszkańcami wytworzyły się realne więzi społeczne. Wprowadzenie mniejszej, ludzkiej skali bardzo by się tam przydało. Dzielnice Gdańska – Wrzeszcz Dolny i Wrzeszcz Górny – które razem mają 42 radnych i ponad 47 tys. mieszkańców, dysponują rocznym budżetem w wysokości zaledwie ok. 190 tysięcy zł. Tymczasem Sopot, który również jest częścią Trójmiasta, ma 37 tysięcy mieszkańców, 21 radnych i roczny budżet ponad 348 milionów zł. Sam ustala miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego, decyduje o sposobie wydawania pieniędzy z budżetu i stanowi lokalne prawo. Dlaczego nie mogłoby tak być również we Wrzeszczu, Oliwie i innych dzielnicach Gdańska?
  
Referenda nie tylko od święta
  
Prostym i praktycznym rozwiązaniem jest też obniżenie w dużych miastach liczby podpisów wymaganych do przeprowadzenia referendum lokalnego z inicjatywy mieszkańców. Dziś trzeba je zebrać od co najmniej 10% osób uprawnionych do głosowania. W małych miastach nie ma z tym problemu – w Krynicy Morskiej wystarczy mniej niż 140 podpisów. W dużych miastach jednak liczba ta idzie w dziesiątki tysięcy, a w Warszawie jest to ponad 100 tysięcy podpisów. W konsekwencji do ich zbierania trzeba zwykle angażować partie polityczne. Dobrze by było dostosować ten wymagany procent do wielkości miasta, tak by referendum mogła zrobić również niewielka grupa zwykłych, zaangażowanych w jakąś sprawę obywateli. Do referendów przydałaby się jeszcze jedna rzecz – debaty. Demokracja będzie kulawa, jeżeli decyzje będą podejmowane na ślepo, bez wcześniejszych spotkań mieszkańców i dyskusji o przedmiocie referendum. Nie chodzi bowiem tylko o to, żeby decydować bezpośrednio – lecz by decydować sensownie.

Demokracja ogólnokrajowa

To nie jest przypadek, że referenda w Polsce nie odbywają się tak często jak w Szwajcarii. Referendum ogólnokrajowe na wniosek obywateli nie odbyło się nigdy. Co jest tego przyczyną? Czyżby niska aktywność obywatelska? Apatia? A może zapis w ustawie, zgodnie z którym do przeprowadzenia referendum ogólnokrajowego trzeba zebrać aż pół miliona podpisów? Jakby tego było mało, kiedy ktoś nadludzkim wysiłkiem już zbierze te podpisy, to sejm może, lecz nie musi poddać danej sprawy pod referendum. A nawet jeżeli posłowie postanowią o zorganizowaniu referendum z inicjatywy obywateli, to mogą jeszcze zmienić treść pytania bez zgody wnioskodawcy.
  
Posłowie nie uznali także za stosowne, by zapisać w ustawie prawo obywateli do rozwiązania sejmu lub senatu w referendum odwoławczym, choć rozwiązanie to jest stosowane w innych państwach na świecie. Jak na dłoni widać więc, w czyim interesie posłowie stanowili w tej kwestii prawo. I my się na taki stan rzeczy zgadzamy? Co to za demokracja, w której posłowie zastrzegli sobie w ustawie, że naród nie może ich odwołać w referendum?
  
Sławomir Sierakowski pisze w Liście otwartym… o „kartelu czterech partii”, które od lat okupują miejsca w sejmie, nie dopuszczając na scenę polityczną innych ugrupowań. Co z tym fantem zrobić? Zmniejszyć próg, po przekroczeniu którego partie polityczne otrzymują subwencję na działalność z budżetu państwa? Można. Zamiast 3% głosów uzyskanych w wyborach, może być to na przykład 0,5%. Na pewno pozwoli to na funkcjonowanie w Polsce większej liczby partii politycznych. Czy jednak tylko o to nam chodzi? By małe partie miały więcej pieniędzy?   Można podejść do sprawy od innej strony. Niedawne zmiany w kodeksie wyborczym sprawiły, że do senatu można kandydować indywidualnie. Dlaczego nie do sejmu? Jednym ze sposobów na otwarcie sceny politycznej może być wprowadzenie także na poziomie ogólnokrajowym ordynacji STV, o której pisałem wcześniej. Kandydaci nie będą wówczas musieli się uginać przed liderami partii politycznych, by w ogóle dostać się na listę jakiegoś komitetu wyborczego. Będzie można po prostu kandydować do sejmu. 
Konsultacje w skali makro
  
Bardzo przydatne byłoby również wprowadzenie konsultacji społecznych w skali ogólnopolskiej. Chodzi o to, aby można było ustalić, czego w danej sprawie obywatele oczekują od swoich przedstawicieli. Sondaże, które zamawiają partie, i inne powierzchowne badania opinii publicznej tej kwestii nie rozwiązują. Pokazują jedynie, co ludzie uważają, jeżeli nie zapoznali się z danym tematem dogłębnie. Są to więc opinie wyjęte z kapelusza. Weźmy na przykład badanie opinii publicznej w sprawie tego, czy dopuścić w Polsce uprawy żywności modyfikowanej genetycznie.
  
Ankieter zaczepia przechodnia na ulicy lub dzwoni do kogoś i pyta, co sejm powinien w tej kwestii zrobić. Co wie na temat GMO przeciętny Kowalski? Może coś usłyszał w telewizji albo przeczytał w gazecie, w praktyce jednak niewiele. Coś jednak zwykle odpowiada, bo, jak wskazują wyniki badań, ludzie niechętnie przyznają się do niewiedzy i wolą powiedzieć, że są „za” lub „przeciw”, niż przyznać się, że tak właściwie to nie mają pojęcia, w czym rzecz.
  
Nie o takie ankiety mi chodzi. Mówiąc o konsultacjach społecznych, mam na myśli metodę, w której grupy mieszkańców spotykają się co najmniej przez kilka dni, by zapoznać się ze stanowiskami ekspertów i przedyskutować dany temat (na takiej zasadzie działają m.in. sondaże deliberatywne). Podczas konsultacji w sprawie żywności modyfikowanej genetycznie do głosu nie mogą być dopuszczeni jedynie przedstawiciele koncernów, które ją produkują. Uczestnicy konsultacji powinni móc usłyszeć opinie wszystkich zainteresowanych stron, zadawać pytania ekspertom, mieć czas na przemyślenie tematu. Wówczas moglibyśmy się dowiedzieć, co w tej kwestii tak naprawdę ludzie uważają za korzystne, a co nie.
Konsultacje w takiej formule mogłyby się odbywać we wszystkich 16 województwach, a w każdym z nich udział w obradach brałaby reprezentatywna grupa, powiedzmy 100 – 150 losowo wybranych osób. I byłoby to tańsze niż organizowanie referendów.
  
Zgromadzenia obywateli
  
Przykładem pogłębionych konsultacji jest Zgromadzenie Obywateli (ang. Citizens Assembly), które zostało zorganizowane w Kolumbii Brytyjskiej (prowincja Kanady), by ustalić, która ordynacja jest zdaniem mieszkańców najkorzystniejsza. Wzięło w nim udział 160 osób, które przez ponad pół roku zapoznawały się z różnymi systemami wyborczymi na świecie i słuchały opinii ekspertów. Potem był etap dyskusji, a następnie mieszkańcy wybrali najlepszy ich zdaniem rodzaj ordynacji – odmianę ordynacji STV. Zgromadzenia Obywateli można też organizować w kwestiach bardziej skomplikowanych, na przykład zamianie głosowania większościowego w sejmie (50% głosów + 1) na głosowanie preferencyjne, które wskazuje, gdzie możliwy jest konsensus. W głosowaniu tym przedstawia się do wyboru kilka opcji, a głosujący szereguje je od najlepszej do najgorszej. Sposób przeliczania głosów pozwala ustalić, na którą opcję jest skłonna się zgodzić największa liczba osób. Wygrać może wówczas opcja „środkowa” – kompromisowa.
Zgoda w polskim sejmie – brzmi nieprawdopodobnie. Gdyby jednak zmienić metodę głosowania i sposób pracy nad ustawami, to kto wie? Innym pomysłem na dążenie do budowania porozumienia w parlamencie jest wyłanianie rządu w taki sposób, że jego skład odzwierciedla skład sejmu (metoda ta nazywa sięmatrix vote).

Jak wprowadzić te wszystkie rozwiązania w życie? Wbrew pozorom może to być całkiem proste – wystarczy wybrać na posłów tych kandydatów, którzy chcą usprawnić demokrację, a na tych, którzy chcą utrzymywać stary, nieefektywny system, głosu nie oddawać. Aby jednak po wyborach posłowie się nie rozmyślili lub nie zapomnieli o swoich obietnicach, niezbędny jest ruch społeczny, który będzie im przypominał, do czego się zobowiązali. Skąd będziemy wiedzieli, którzy kandydaci chcą usprawnić demokrację, a którzy nie? Może się do tego przydać m.in. Miejski Skaner Wyborczy. Organizują go uczestnicy Kongresu Ruchów Miejskich w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku i w innych miastach. Kandydaci na posłów i senatorów zostaną przepytani na tematy związane z demokracją miejską, rewitalizacją czy planowaniem przestrzennym. Demokrację warto usprawnić już teraz, abyśmy mogli zmienić kierunek naszego rozwoju na zrównoważony, przy akceptacji i wsparciu społeczeństwa. Jestem przekonany, że zdecydowana większość mieszkańców Polski chce mieć wpływ na to, co dzieje się w ich okolicy i w kraju. Trzeba im to jedynie umożliwić.

Zobacz więcej: Piotr Uziębło, Demokracja partycypacyjna  
  
                                         Źródło: "Krytyka"
  

Brak komentarzy: