Szukaj na tym blogu

niedziela, 29 września 2019

P. Głuchowski niżej o ks. Jankowskim. Ukryć się pod latarnią w dobrym towarzystwie

ministrantów całował w usta, towarzyszyła mu też dr Joanna Penson, osobista lekarka Lecha Wałęsy i brygada stoczniowców jako „eskorta”. Cały Gdańsk wiedział, że według peerelowskiego prawa ks. Jankowski jest winien zarzucanych czynów – i jednocześnie cały Gdańsk kibicował, aby mu się upiekło.


Ten mechanizm przetrwał przełom ustrojowy. Kiedy księdzu zagroziło pierwsze prokuratorskie śledztwo w wolnej Polsce – dotyczyło nawoływania do waśni na tle narodowościowym – wiedziano, że nikt sobie tych zarzutów nie wymyślił. Prałat głosił przecież kolejne antysemickie kazania i stroił kolejne antyunijne, antysemickie Groby Pańskie. I znów istniało potężne grono osób, które mu życzyły, by się wywinął.
Tak było też z kolejnymi zarzutami – od agenturalnej przeszłości, poprzez fałszowanie dokumentów i posiadanie amunicji na plebanii, aż po molestowanie ministrantów.

Oficer prowadzący miał go na kontakcie operacyjnym, a inni esbecy – nie wiedząc o tym, bo i skąd? – go rozpracowywali. To była służba tajna. Kim jest „Delegat”, wiedział tylko kapitan, a potem major Berdys.
Wielu naszych kolegów z gdańskiej „Gazety Wyborczej” traktowało Jankowskiego trochę z sentymentem, bo np. za młodu sami chodzili na demonstracje pod św. Brygidę, a trochę z pobłażliwością. Natomiast my dwoje od razu wiedzieliśmy, że to oszust.

Brak komentarzy: