Szukaj na tym blogu

niedziela, 20 sierpnia 2017

instytucje skupiały się na bezsensownych walkach wewnętrznych. Była to nowa wersja starej obietnicy, że rewolucja nigdy się nie kończy.

Rewolucja niesie ze sobą wszakże także zmianę paradygmatu. Obwieszczając jej nadejście, Chávez wprowadził w Wenezueli innowację: z zasady wykluczył jako możliwość polityczną zmianę władzy, będącą przecież podstawą demokracji. Od teraz dla Cháveza polityka nie polegała na przejęciu rządów w kraju na określoną kadencję. Chodziło mu o to, by zmienić bieg historii. Dla niego prezydentura nie była urzędem, a funkcją militarną. Mówił o stanowisku, z którym władza związana jest na wieczność.
14 lat później Chávez urzeczywistnił większość swoich zamiarów. Zmienił konstytucję i przekształcił państwo wedle swoich wyobrażeń. Można było go ponownie wybierać w nieskończoność. Przetrwał próbę puczu i strajk generalny. Wysokie ceny ropy pozwoliły mu na zniszczenie znacznej części sektora prywatnego i oplecenie całego regionu swoją siatką dyplomatyczną. Założył nową jednostkę wojskową o nazwie "milicja", która podlegała bezpośrednio jemu. Za granicą wielu postrzegało Cháveza jako mit w trakcie konstrukcji. Miał wszystko. Albo prawie wszystko, bo opuściło go zdrowie. Chávez nigdy nie sądził, że zdradzić go w ten sposób może jego własne ciało.W końcu 
swój osobisty epos bohaterski, którego mu brakowało, Chávez skonstruował w oparciu o chorobę. Zręcznie instrumentalizował politycznie zachorowanie na raka i stworzył wokół siebie aurę sakralną. W ten sposób "Rewolucja" stała się projektem quasi – religijnym. Założenie, że w demokracji rozmaite siły polityczne zmieniają się u władzy, było już nie tylko zdradą, lecz stało się wręcz herezją.
4 lutego 2016 roku następca Cháveza, Nicolás Maduro, oświadczył publicznie, że jego rząd nie dopuści do tego, by opozycja przejęła władzę "ani na dobre, ani na złe"




Brak komentarzy: