Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Trochę życia Fronia

-Zbici w poplątane nogi, śpiwory i szpej, zaczęliśmy żyć. Śnieg, palnik, gotowanie, ale palnik gaśnie. Artur się wydziera, że to wiatr, że źle uszczelniłem namiot, ja odpalam zapalniczkę: raz, drugi, piąty, setny. Opuszki kciuka zdarte do krwi, a zapalniczka tylko krzesze iskrę bez ognia. Płomień w maszynce wciąż gaśnie. Artur siedzi otulony czarnym śpiworem i brzęczy jakąś mantrę, przysypiając. Ja naprzeciw, a Kaziu jak zwinięty, nieprzytomny wałek zrolowanego dywanu w kącie.

Trę o ten kamień zapalniczki dwusetny, tysięczny raz, a palnik wciąż milczy. Nie ma wody, nie ma picia. Nie ma rozumu. Oblepiony śniegiem namiot jest jak termos, a krew od odwodnienia gęsta jak u Lance'a Armstronga po transfuzji. Gaz sączy się z gasnącej, lecz niezakręconej maszynki, ścieli się po namiocie, wymieszany z wydychaną trucizną dwutlenku węgla, który coraz większym stężeniem wraca do naszych płuc jako cichy zabójca. Zaczęło się umieranie. Tylko że my o tym nic nie wiedzieliśmy. Powolna agonia ciał, nad którą nie panowały ogłupione rozpoczynającym się obrzękiem mózgów głowy.

Brak komentarzy: