Szukaj na tym blogu

piątek, 9 stycznia 2015

Cierpienia Andrzeja Mularczyka

 "Panie Andrzeju, nie zostawi nas pan teraz z tym, prawda?". Piszę dalej, zdradziłem siebie z całą satysfakcją i stało się to moim jarzmem.

Andrzej Mularczyk:
Po wojnie chodzę do liceum w Skolimowie-Konstancinie, co jakiś czas z Kaziem Dziewanowskim i innymi kolegami jeździmy autobusem do Warszawy, która jest wielkim morzem ruin. Jest tylko ulica Marszałkowska, gdzie stoją gruzinki, jak nazywano stojące w gruzach prostytutki, jest też parę knajp.
Ponure miasto, które zbiera się do życia po trzęsieniu ziemi.
"Porzućcie wszelką nadzieję". 
Przez dwa semestry - oprócz normalnej nauki o punktach zwrotnych, retardacjach itd. - dawałem studentom do czytania moje teksty, a potem puszczałem filmy, żeby pokazać, co z nich zostało. Np. "Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni", którego pomysł wywodzi się z reportażu "10 krzyży dla seledynowo-amarantowych", i inne.

Zobaczcie - mówiłem - co z tego zostało, to jest nieudaczne, popychane palcem, niekompatybilne z prawdą. Chciałem w ten sposób doprowadzić ich do świadomości, że jeśli chcą pisać, wyrazić siebie, to niech zapomną o filmie jako jedynym celu, jeśli już, to niech piszą coś na boku.

Byli tam ludzie w różnym wieku, najmłodszy student miał 17 lat, ale byli też tacy koło czterdziestki. Znęcałem się nad nimi okrutnie. Minęły dwa semestry, pytam: "Przekonałem was? Kto chce jeszcze zostać scenarzystą?". Z 27 osób ręce podniosły 23. Poniosłem sromotną klęskę. Miałem inne wykłady, spotkania. To samo. Nikogo nie przekonałem.

Co gorsza sam siebie też nie.

Brak komentarzy: